sobota, 21 grudnia 2013

2.

When the weather changes




Rozsiadłam się wygodnie w samolotowym hotelu. Obok mnie siedziała Emily Carson, blondynka o zielonych oczach i wąskich ustach. Nie była osobą wysoką, ale nie była też kurduplem jak Illons. Miała odpowiedni wzrost co nadrabiała szpilkami. Wygadana i mała. Ciekawe połączenie, nieprawdaż?
Zaraz za nami siedziała Jill i Monic, które co chwilę chichotały cicho. Doskonale wiedziałam co było tematem ich rozmowy. Nie tylko przez to, że słyszałam, ale co chwila rzucały długie, cielęce spojrzenia na siedzenie w środkowym rzędzie. 
Dominic Jetro siedział w białej koszuli i czarnych garniturowych spodniach, rozmawiając z kimś przez telefon w nieznanym mi języku. Ochroniarze siedzący na samym początku pierwszej klasy co chwilę mówili coś do niewielkich mikrofonów przy swoich szyjach. Zagryzłam dolną wargę starając się opanować lekko przyśpieszone bicie serca. Dlaczego ten człowiek pojawił się ponownie w moim życiu? 
Uśmiechnęłam się do łapiącej mnie za dłoń Emily i ścisnęłam ją. Doskonale wiedziałam, że dziewczyna źle znosi loty samolotem. Nie bała się ich, ale jej głowa nie wytrzymywała dobrze zmiany atmosfery. Dlatego zawsze podczas wyjazdów w góry zostawała w domu. Przynajmniej tak mi opowiedziała.
Godzinę później pochłonięta dźwiękami utworu Carry On My Wayward Son zespołu Kansas, nie zauważyłam jak pasażerowie zaczęli swobodnie chodzić po samolocie. Zaczytałam się w artykuł 
o atrakcjach w Londynie. Musiałam w końcu wiedzieć co będę robić ostatniego dnia. Przerzuciłam stronę, kiedy czyjaś dłoń wylądowała na moim ramieniu. Ściągnęłam słuchawki i zawiesiłam je sobie na szyi. 
- Panno Jeqiun proszę za mną. - postawny czarnoskóry mężczyzna skinął na mnie głową i odszedł kawałek do tyłu nie spuszczając ze mnie wzroku. 
Odłożyłam odtwarzacz i słuchawki na siedzenie i poszłam za nim. Odwróciłam głowę 
i zauważyłam jak zainteresowane dziewczyny patrzą za mną. Uśmiechnęłam się niepewnie i kiwnęłam ich głową. Monic uśmiechnęła się pokrzepiająco, a Jill zrobiła zamyślony wyraz twarzy, mówiąc coś do Emily. Co ja znów zrobiłam? 
Ochroniarz odsłonił materiałową zasłonę i wskazał na wejście do jednej z kabin. Złapałam za klamkę, ale niepokój za bardzo mi się udzielił i odwróciłam się do tyłu patrząc na mężczyznę. Kiwnął mi sztywno głową i schował się z powrotem. Nacisnęłam klamkę i wślizgnęłam się do środka. Małe pomieszczenie było oświetlane przez lampkę stojącą na stoliku. W środku były jeszcze dwa fotele i kolejne drzwi. 
- Clare już jesteś? 
Diana Jane wychodząca zza ściany uspokoiła moje nerwy. Skoro to ona mnie wezwała to nie mogłam (chyba) nic złego zrobić. Wskazała mi dłonią jeden z foteli i uśmiechnęła się zachęcająco. Usiadłam na brązowej skórze, a rudowłosa zajęła drugi fotel. Dziś była ubrana w ołówkową spódnicę i fioletową bluzkę z marszczeniem na piersiach. Jej czarne szpilki były wypastowane i przez głowę przeszła mi myśl czy nie bolą ją od nich kostki.
- Clarisso mam do ciebie drobne pytanie. - zwróciła się do mnie. - Ostatnio obiło mi się o uszy, że ponoć nasze rodziny miały kiedyś wspólne interesy.
Uniosłam brwi i zdziwiona spojrzałam na nią badawczym spojrzeniem. Nie byłam w domu od ładnego roku, a z rodzicami kontaktowałam się tylko wtedy kiedy to oni zadzwonili. Nie to, że nie miałam czasu. Ja po prostu nigdy się z nimi nie dogadywałam. Moi kuzyni to co innego. Zack i Mike byli typami podrywaczy, a Christian był człowiekiem z głową na karku. To on zarządzał w większości ich firmą, mimo tego, że był najmłodszy. Nie byli do siebie podobni w żadnym stopniu. Mike - średniej długości, blond włosy i miodowe tęczówki, dość wysoki, Zack - dłuższe, czarne włosy i lodowate niebieskie oczy, Christian - jasnobrązowe, krótkie włosy i zielononiebieskie oczy. Ciotka Prue porównywała ich do Gabriela, Rafaela 
i Michała. Nie wiem dlaczego porównywała ich do archaniołów, ale ciotka zawsze miała nie po kolei w głowie.
- Wybacz Diano, ale nie przypominam sobie niczego takiego. - pokręciłam głową i uśmiechnęłam się przepraszająco. Jane uniosła brwi do góry i pokiwała głową.
- Oczywiście. Nasze rodziny prowadziły kiedyś kancelarię prawniczą. W Heathram. Podobno była dość znana. Słyszałam, że skończyłaś studia na wydziale nauk humanistycznych i społecznych?
- Tak, zgadza się. Dwa lata temu, dokładnie. Ale dlaczego...
- Chodzi mi o to... - przerwała mi, podnosząc dłoń. - ... Byśmy przejęły tę kancelarię. 
- Że co przepraszam?
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale nic właściwego nie przychodziło mi na myśl. Przejąć firmę rodziców? Czy ona zwariowała? Ja się nie znam na prawie, a tym bardziej na zarządzaniu kancelarią prawniczą. 
Spojrzałam na Dianę i zauważyłam w jej tęczówkach determinację. Sądzę, że jeśli ja się nie zgodzę teraz, to będzie próbowała zmienić moje zdanie później.
- Przykro mi Diano, ale ja zakończyłam wydział nauk humanistyczno-społecznych, a nie prawo. Nie umiem zarządzać firmą, a nawet jeśli bym miała zakończone oba kierunki studiów, to nie sądzę bym umiała odebrać swojej rodzinie firmę. Nie umiem.
Wstałam z fotela i wyszłam z pomieszczenia. Krew szumiała mi w głowie, a stres nie opuszczał mojego ciała. Wróciłam na swoje miejsce, lekko dygocząc. Usiadłam na fotelu obitym kremowym materiałem, schowałam słuchawki do bagażu podręcznego i zapięłam pasy. Pokiwałam głową na pytanie Emily czy wszystko ze mną w porządku i zagłębiłam się w myślach.
Co to do cholery miało być?! Przejęcie firmy rodziców przeze mnie i młodszą z rodzeństwa Swey? Złapałam się za nasadę nosa i wypuściłam ciężko powietrze z ust. Muszę odpocząć. I to jak najszybciej. Zaraz po powrocie do Stanów biorę urlop. 
- Clari... Clarissa... Clarissa... Clare... - głos Emily dochodził do mnie jakby z oddali. 
Uchyliłam ostrożnie powieki i zauważyłam, że blondynka potrząsa moim ramieniem. Podniosłam prawą rękę, dając jej znak, że już nie śpię i podsunęłam się do góry. Większość ludzi w samolocie zapinało właśnie pasy. Zerknęłam na ekran zegara. Według tego co mówiono nam przed lotem to za jakieś piętnaście minut powinniśmy być w stolicy Wielkiej Brytanii. 
- Dzięki, że mnie obudziłaś. - uśmiechnęłam się do blondwłosej i zapięłam mocniej swój pas.
- Nie ma sprawy. Wiesz, że mamy wspólny pokój? Diana nam powiedziała jakąś godzinkę temu. Całe szczęście, że już lądujemy, bo padam ze zmęczenia. - powiedziała ziewając.
Szczerze to jej się nie dziwiłam. Sama spałam zaledwie półtorej godziny. Ten dzień powinien się jak najszybciej zakończyć. 
Kiedy w końcu dostaliśmy nasze bagaże, cztery czarne samochody czekały na nas przed budynkiem lotniska. Kierowcy schowali walizki i torby do bagażników i nakazali nam zająć miejsca. Wsiadłyśmy do trzeciego SUV-a i czekałyśmy, aż kierowca wejdzie do środka. Kiedy wreszcie ruszyliśmy, Monic przecierała oczy ze zmęczenia, a Emily i Jill próbowały mieć otwarte oczy, ale marnie im to wychodziło. Ja spałam chociaż te niecałe półtorej godziny, więc nie byłam aż tak bardzo zmęczona, ale 
z tego co wiem, one nie spały całą podróż i tylko czytały lub rozmawiały. 
- Panna Jeqiun i panna Carson pokój numer 12-10, panna Hill i panna Blackburn pokój numer 12-11, panna Jane pokój numer 13-00, panowie...
Nie słuchałyśmy dalej tylko zabrałam klucze i pociągnęłam Emily w stronę wind. Blondynka zasypiała już na stojąco. Zaraz za nami przydreptały Jill i Monic, które podobnie do Emily były zmęczone 
do granic możliwości. Wcisnęłyśmy guzik z naszym piętrem i czekałyśmy, aż winda zatrzyma się 
na odpowiednim piętrze. Potarłam dłonią oczy i wypuściłam powietrze z ust. Sprawa z Dianą dalej 
nie dawała mi spokoju, co więcej jeszcze bardziej mnie niepokoiła. 
Metalowe drzwi windy rozsunęły się i wysiadłyśmy na naszym piętrze, kierując się od razu 
do pokoi. Podniosłyśmy sobie tylko dłonie w geście pożegnania, bo naprawdę nie miałyśmy sił. Nasze bagaże były już wewnątrz pokoi. Widocznie mieli tutaj bardzo szybkich boi. Emily od razu rzuciła się na łóżko 
i przekręciła na plecy wlepiając wzrok w sufit. Przekręciłam oczami i położyłam największą walizkę na podłodze przed łóżkiem, rozpinając ją. 
Godzinę później wszystkie moje rzeczy były już rozłożone, a Emily spała. Zgarnęłam swoją koszulę nocną i weszłam do sporej wielkości łazienki. Odłożyłam ubranie na szafkę niedaleko wanny 
i odkręciłam kurek z ciepłą wodą. Wsypałam trochę olejku o zapachu konwalii i rozpuściłam włosy. Czarne pasma przejechały mi przez ramiona, układając się w loki. Przeczesałam je dłonią, wpatrując się w okrągłe lustro. Jasnobrązowa skóra, czekoladowe tęczówki, czarne włosy. Nic nadzwyczajnego. 
Zanurzyłam się w wannie i odetchnęłam z ulgą. Ciepła woda, tego mi dzisiaj było trzeba po długim locie. Poczułam jak włosy przyczepiają mi się do pleców. Schowałam głowę pod wodę i otworzyłam oczy. Często tak robiłam.
Sytuacja sprzed kilku godzin siedziała mi w głowie niczym przybita. Rodzina Swey specjalizowała się w przejęciach firm, które podupadały lub nie miały przyszłości. Każda z tych firm niedługo później przynosiła taki zysk, że poprzedni właściciele wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Marshall Swey wraz 
z małżonką Tamarą, zaopiekowali się dziećmi Georga i Elizabeth Swey po tym jak ta dwójka zginęła 
w pożarze samolotu piętnastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego. Wychodziło na to, że Richard Swey miał wtedy dziewięć lat, a jego siostra rok. Boże. Tyle przeżyć w takim wieku?
Wynurzyłam głowę z wanny, łapiąc powietrze. Muszę się czegoś dowiedzieć o tej rodzinie. Skoro rodzice ich znają to może... Złapałam za krawędzie wanny i podniosłam się. Owinęłam się ręcznikiem 
i szybko wytarłam. Naciągnęłam na siebie granatową koszulę na cienkich ramiączkach i wyszłam z łazienki. Rozsiadłam się na łóżku przykrywając kołdrą i położyłam na kolanach laptopa. Wyszukiwarka szybko podała mi kilkaset tysięcy odpowiedzi na hasło „Richard Swey”. Weszłam na pierwszą stronę, która okazała się być wikipedią. 
                 - Richard Damien Swey urodzony czternastego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. Właściciel firmy Swey Consolidated. Syn tragicznie zmarłych Georga Swey'a i Elizabeth Tanner – Swey. Ma młodszą siostrę Dianę Swey – Jane, która jest żoną włoskiego archeologa, Pierra Jane. - zagryzłam wargę sprawdzając dalsze informacje. - Rodzina Swey przeniosła się do Ameryki w tysiąc osiemset czterdziestym roku z Rumunii... Dokładniej z Sighișoara.... Chwila. - weszłam w następny link, który pokazał mi dane na temat miasta. - Dracula...
Emily przekręciła się i uderzyła dłonią w szafkę, przez co obudziła się i podniosła do pionu. Spojrzała na mnie nieprzytomnie i miał coś powiedzieć kiedy zmarszczyła czoło i odwróciła się.
Ciszę rozdarł jej przeraźliwy krzyk. Zdezorientowana zrzuciłam laptopa i spojrzałam na nią, 
a następnie w stronę w którą patrzyła.
Na balkonie majaczyła się wielka kreatura. Przypominała człowieka, ale co to za człowiek chodziłby nocami po balkonach hotelowych?! Drzwi pokoju otworzyły się i wbiegło do środka kilkanaście osób. 
- Co tu się...
- Co to jest?! - krzyk Emily przerwał Dianie wypowiedź.
Rudowłosa spojrzała we wskazanym kierunku i cofnęła się o dwa kroki. Stworzenie spojrzało 
na nas czerwonymi oczami i zeskoczyło z balkonu. Dwójka mężczyzn, którzy wpadli razem z Jane 
do pokoju natychmiast wybiegło na balkon i wychylili się przez barierki, ale po chwili spojrzeli po sobie
i pokręcili głowami.
- Nie mam zielonego pojęcia co to było, ale ja wracam do Baltimore! - krzyknęłam rozdrażniona 
i przerażona, tuląc do siebie roztrzęsioną Carson. - Nie ważne co teraz powiesz, nie zmienisz mojej decyzji. - powiedziałam ostro. 
Zdziwiona spojrzała na mnie brązowymi oczami. Pokręciłam głową i przytuliłam się do zapłakanej Emily. 
Półgodziny później siedziałyśmy na moim łóżku. Blondynka trochę się uspokoiła i stwierdziła, 
że wraca razem ze mną porannym lotem do Stanów.
- A tak właściwie to dlaczego nie spałaś? - zapytała oplatając kubek z melisą dłońmi. - Widziałam, że robiłaś coś na... komputerze.
Wychyliła się za łóżko i podniosła do pionu z moim laptopem w dłoni. Odstawiła kubek na szafkę i otworzyła laptopa. Zdziwiona otworzyła szerzej oczy i odwróciła monitor w moją stronę. 
- Richard Swey? - Zapytała z zaskoczoną miną. - Dlaczego szukałaś informacji na temat naszego szefa?
- Szczerze to nie wiedziałam kto jest naszym szefem, ani jak wygląda. Dopiero teraz. - Wzruszyłam ramionami i upiłam trochę herbaty.
- Jesteś najbardziej nierozgarniętą osobą jaką do tej pory poznałam. Ile pracujesz już u Sweya? Dwa lata?
- Jakoś tak. - powiedziałam, zamyślając się na chwilę. Z tego co pamiętam to zatrudniono mnie 
w czerwcu, a jest teraz wrzesień, więc rok i dwa miesiące. - No. Coś koło roku i dwóch miesięcy.
- Dobra. Mniejsza o to. Zatrudniłaś się w firmie nie znając jej właściciela? - uniosła brew 
i spojrzała na mnie sceptycznie. Roześmiała się i pokręciła głową. - Zawsze idziesz na żywioł czy to tylko okazyjnie? 
- Taka już jestem. - powiedziałam wyginając palce. - Tak naprawdę to jakoś go znam. 
Emily uniosła zaciekawiona brwi i pokazała mi dłonią bym kontynuowała swoją opowieść.
Moi rodzice, a raczej mój ojciec są dość wpływowymi ludźmi. Wiesz, były senator i obecnie jeden 
z najbardziej wpływowych ludzi w Stanach. Moja matka jest jedną z działaczek. Wiesz ochrona środowiska, zagrożonych gatunków i tak dalej. - machnęłam ręką i westchnęłam. - Kiedyś wydała bal. Tam właśnie wpadłam w dosłownym znaczeniu na Sweya.
                - Wariatka. No wariatka. - pokręciła głową i roześmiała się. - Chyba musimy iść się szykować. 
Z tego wszystkiego nie zauważyłyśmy, że niedługo jest nasz samolot. 
Faktycznie. Spojrzałam na zegarek stojący na szafce nocnej i faktycznie. Była już niemal szósta. Czyli samolot jest na dwie i pół godziny.
Dobra. Ja się spakuje, a ty możesz zająć łazienkę. Chcę się jak najszybciej stąd wydostać.
Dzięki. Muszę wziąć zimny prysznic. Dalej nie jestem w stanie ogarnąć tego co się w nocy stało.
Pokiwałam głową i wyplątałam się z pościeli. Emily zgarnęła swoje ubrania i zamknęła się 
w łazience. Podeszłam do szafy i otworzyłam ją. Zabrałam ze środka walizkę i położyłam ją, otwartą na łóżku. Wyciągnęłam wszystkie bluzki, które były już poukładane w środku i zapakowałam do walizki. Podniosłam głowę, a mój wzrok padł prosto na drzwi balkonowe. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Powoli obeszłam łóżko i kierowałam się w stronę balkonu. Przed oczami stanęła mi scena z nocy. Czerwone oczy, zarys potężnej, wysokiej na dwa metry postaci. Otrząsnęłam się z tego transu kiedy poczułam powiew zimnego powietrza. 
Wciągnęłam głęboko powietrze, patrząc w dół. Stałam na betonowej barierce balkonu. Poczułam jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Zrobiło mi się słabo i zaczęłam się chwiać do tyłu. Głos 
w mojej głowie krzyczał przeraźliwie bym jak najszybciej stamtąd schodziła, ale zaraz został zagłuszony, przez krew szumiącą mi pod czaszką. 

To jest ona.... Nie zmienimy nagle.... Coś musiało się zmienić.... Bracia, siostry uspokójcie się.... Clarissa się znajdzie.... A co z.... Nie chcą wiedzieć.... Nie nastał odpowiedni czas....


Otworzyłam gwałtownie oczy. Natrafiłam na zielone oczy wpatrujące się we mnie z lekkim niepokojem i konsternacją. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach i bynajmniej nie był on przyjemny. Odetchnęłam głęboko i niemalże zakrztusiłam się powietrzem. 
                 - Wszystko z nią w porządku. - mruknął pod nosem Jetro. Rozejrzałam się i zauważyłam zaniepokojoną Emily na łóżku.
                 - Pójdę do recepcji, po boja. Niech zabiorą nasze rzeczy. Musisz się jak najszybciej stąd wydostać. - Emily zniknęła za drzwiami pokoju.
Podniosłam się na łokciach i zaraz ponownie opadłam na poduszki czując zawroty głowy. Zamknęłam oczy i starałam się unormować mój stan. Kiedy oparłam się głową o zagłówek zauważyłam, 
że mój szef nie wyszedł z pokoju. Ba! Siedział tam gdzie wcześniej i mierzył mnie zielonymi oczami, przez 
co czułam się nieswojo. 
                 - Na pewno wszystko w porządku panno Jeqiun? - uniósł brew i popatrzył na mnie sceptycznie. - Nie sądzę by czuła się pani dobrze.
                 - Czuję się na tyle dobrze by lecieć do Baltimore i znaleźć się w sporej odległości od tego miejsca.
                 - Rozumiem. - kiwnął sztywno głową i wstał. Poprawił marynarkę i spojrzał na mnie beznamiętnie. - Gdy pani wróci i dojdzie do siebie, proszę się udać do pani Illons. Ona wszystko pani wyjaśni. - i wyszedł.
A co ma mi Illons wyjaśniać? Przepraszam bardzo, ale sądziłam, że po powrocie do domu zostanę w swoim starym miejscu pracy bez żadnych zmian. Eh...
Spojrzałam przez okno na lotnisko, które tonęło pod deszczem. Dwie godziny temu rozpadało 
się jak diabli i nie zamierzało przestać. Dla Brytyjczyków było to normalne, ale dla mnie to była zupełna nowość. Lot samolotem w deszczu przerażał mnie jak nic. 

Dziesięciolatka siedziała w samolocie obok swojej matki. Kobieta czytała 
z zainteresowaniem gazetę. Rachel podniosła głowę i uśmiechnęła się do swojego męża, który 
z uśmiechem pomachał im obu. Podszedł do niego jeden z pilotów i zaczął coś tłumaczyć. 
                - Mamusiu czy tata będzie pilotował samolot? - zapytała dziewczynka.
                - Nie skarbie.
Spojrzała na męża, który znikał w kabinie pilotów.
                - Pani Jeqiun musi pani zabrać córkę i skoczyć! To jedyne wyjście!

Doskonale pamiętam ten nieszczęsny lot do Bostonu, kiedy to lecieliśmy przez burzę, która zmusiła moją matkę do skoku. Nigdy później nie wsiadłam do samolotu, który miał lecieć podczas deszczu. 
Mówią, że mogą nastąpić niewielkie opady podczas lotu, ale zaraz za Cork powinny ustąpić.
Uśmiechnęłam się niemrawo w stronę Emily i znów zapatrzyłam się w lotnisko. Miałam złe przeczucia, a kiedy ja miewam złe przeczucia to one się sprawdzają. Najgorsze jest to, że aż tak złego nie miałam nigdy. I tego boję się najbardziej.