środa, 16 października 2013

1.

Behind the closed doors


Machnęłam ręką na krążącego po poduszce Amora i przekręciłam się na drugi bok. Jęknęłam cicho czując jak na oczy padają mi promienie słońca, które wdarło się przez niezsunięte zasłony. Oczy nadal mnie niemiłosiernie bolały i piekły, przez cały wieczór spędzony na wylewaniu z siebie gorzkich łez. Podciągnęłam się do góry i oparłam plecami o zagłówek. Uchyliłam powoli powieki i syknęłam, widząc godzinę na elektronicznym budziku. Wysunęłam się spod ciepłej kołdry i postawiłam stopy na chłodnych panelach. Ruszyłam do kuchni ignorując nieprzyjemny chłód. Złapałam po drodze fioletowy szlafrok z satyny i owinęłam się nim.
Apartament w samym centrum Baltimore, który rodzice kupili mi na koniec studiów, nie miał jakiś szczególnie pięknych widoków zza okna, ale był jedynym słusznym rozwiązaniem dla mnie. Po zakończeniu studiów na Carnegie Mellon University znalazłam ogrom możliwości i propozycji pracy. Na wydziale nauk humanistycznych i społecznych, nie było wielu studentów. Ten kierunek nie był zbytnio popularny w ostatnim czasie. Ja sama na początku nie miałam w planach studiowania właśnie tego, ale po tym jak mój kuzyn Michael wyrwał się ze szponów naszej rodziny, ja sama postanowiłam wziąć swoją przyszłość w swoje dłonie i sama wybrałam kierunek studiów.
Otworzyłam okno, usadawiając się na szerokim parapecie z kubkiem herbaty malinowej w dłoniach. Znów zagłębiłam się w rozmyślaniu. Może to nie ja byłam problemem tylko Connor? Bo w końcu nic złego nie zrobiłam. Poszłam tylko z kolegą z pracy na kawę, bo zasypiałam przy biurku i musiałam się wreszcie obudzić, a Jack akurat szedł do Starbuck'a. Westchnęłam i upiłam łyk napoju, parząc sobie język. Zaklęłam pod nosem i postawiłam kubek na stoliku, a sama w czasie kiedy moja herbata miała ostygnąć, postanowiłam wziąć prysznic. Weszłam do łazienki, ściągnęłam swoje ciuchy do spania i weszłam do kabiny puszczając ciepłą wodę.
Po kilkuminutowym prysznicu wyszłam ubrana jedynie w ręcznik do sypialni i otworzyłam czarną szafę. Zdecydowałam się na szkarłatną spódnicę sięgającą mi nieco powyżej kolan z podwyższonym stanem i białą koszulę z białymi koralikami naszytymi na kołnierzyk. Włożyłam na siebie przygotowane ubrania, uprzednio ubierając bieliznę i wyciągnęłam z szafy jedną z czarnych marynarek. Usiadłam na łóżku i nasunęłam na stopy czarne koturny. Ubrana znów odwiedziłam łazienkę i zaczęłam się malować. Eye-liner, szminka, trochę różu na policzki i tusz na rzęsy. Zadowolona zacmokałam i poprawiłam proste, ciemne włosy.
- Czas się wziąć w garść Clarisso. - powiedziałam do swojego odbicia.
Wypiłam herbatę i założyłam na ramię torebkę. Zabrałam ze stołu zieloną teczkę z papierami, które miałam dziś oddać dla swojej szefowej i wyszłam z mieszkania, zamykając je na klucz. Windą zjechałam do podziemi i wyjechałam z nich czarnym mercedesem W203. Kolejny prezent, tym razem od dziadków. Włączyłam radio i ustawiłam na stację informacyjną. Zatrzymałam się na czerwonym świetle i zaczęłam stukać palcami o kierownice. Odwróciłam głowę w prawo słysząc jak ktoś podjeżdża obok mnie. Czarno-grafitowe bugatti Veyron zatrzymało się obok mojego mercedesa. Skierowałam głowę do przodu, pewnie gość miał sporo kasy, skoro stać go na taki samochód. A w Baltimore nie było wielu bogatych ludzi. Była tu słynna dziesiątka najbogatszych, ale chyba żaden z nich nawet nie kupował by tak drogiego samochodu.
Zaparkowałam samochód przed siedzibą firmy Swey Industries i wysiadłam z niego, włączając alarm. Zerknęłam na tarczę zegarka na nadgarstku i odetchnęłam z ulgą widząc godzinę siódmą trzydzieści osiem. Miałam jeszcze dwadzieścia dwie minuty na dotarcie do swojego biurka. Uśmiechnęłam się do Alice, naszej recepcjonistki i wsiadłam do windy. Zaczęłam stukać obcasem buta o podłogę i zerkałam co chwilę na elektroniczny wyświetlacz. Kiedy pojawiła się liczba pięćdziesiąt cztery, wyszłam na korytarz i przeszłam korytarzem do wielkiej przestrzeni. Poustawiane tutaj biurka, były oddzielone trzema dyktami. Każdy miał swój boks, a nieliczni przenosili się piętro wyżej, gdzie mieli swoje własne gabinety. Małe, ale własne.
Odwiesiłam swoją marynarkę na krzesło i schowałam torebkę do najniższej szuflady w biurku. Położyłam teczkę z wynikami badań nad nowym lekiem Pro-Exiss na specjalny stojak i skierowałam się do boksu Patrice. Brunetka siedziała już na swoim krześle, a właściwie kręciła się na nim dookoła. Zatrzymując się kiedy zaczęło jej się robić niedobrze lub kręciło się w głowie. Oparłam się dłońmi o jedną z dykt i wychyliłam do przodu.
- Panno Weanley co pani na Boga wyprawia! - krzyknęłam cicho, najpiskliwszym głosem jaki udało mi się osiągnąć.
Jej reakcja była taka jakiej się spodziewałam. Wywinęła orła do tyłu, robiąc przy tym niesamowity hałas i podniosła się szybko rozglądając dookoła niespokojnie. Kiedy jej wzrok natrafił na mnie, zmrużyła oczy i wycelowała we mnie wskazującym palcem zakończonym paznokciem w kolorze miętowym. Pokręciła głową i uśmiechnęła się szatańsko.
- Zemszczę się Jequin. Obiecuję Ci to. Zemszczę. Się. - powiedziała cedząc słowa. Zaraz potem roześmiała się i poprawiła długie jasne włosy. - Więc zdecydowałaś się dziś pojawić... Powiedz, że coś mu zrobiłaś i leży teraz w szpitalu! - pisnęła jak dziewczynka i zatarła dłonie ze złośliwym uśmieszkiem.
Przekręciłam oczami i uśmiechnęłam się lekko. Pokręciłam głową na jej pytającą minę. Wyraźnie posmutniała czym jeszcze bardziej mnie rozbawiła. Znałam ją już osiem lat i dalej ją poznawałam. Kiedy miałyśmy po osiemnaście lat, nasi rodzice zabrali nas na bankiet i tam się poznałyśmy. Jej ojciec, Liam Weanley ma jedną z największych firm ubezpieczeniowych w Stanach Zjednoczonych, a mama Kathrien jest malarką i to dość dobrą. Sama Pat nigdy nie lubiła malować, ale odziedziczyła talent po matce i jeśli już coś maluje to jest to niesamowicie piękne. Raz mi się przyznała, że dzięki temu umie zrobić niesamowity makijaż. W sumie to miała rację. Nigdy na jej twarzy nie było rozmazanych cieni, źle umalowanych lini eye-linera lub szminki na zębach. Kiedy przpomniałam sobie o szmince na zębach zaczęłam chichotać pod nosem, a zielonooka spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- Nie mów, że zapomniałaś o naszej kochanej pani Korren i jej różowej szmince. - powiedziałam ledwo powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem na cały głos.
Zrobiła zaskoczony wyraz twarzy i zakryła dłonią usta. Jej oczy śmiały się, a ja mogłam usłyszeć jak cicho się śmieje. Louise Korren była naszą szefową dwa lata temu. Uwielbiała różowy kolor. Któregoś dnia przyszła do pracy i na wstępie uśmiechnęła się do nas promiennie. Na większej części jej zębów była jasnoróżowa szminka. Wszystkie nasze współpracownice, niemal jednocześnie zakryły sobie usta by nie parsknąć śmiechem. Ona jednak uznała to za komplement i radośnie powiedziała, że właśnie kupiła sobie nowy kolor szminki i musiała ją spróbować. Przez cały tamten dzień każdy z naszego piętra, rozpowiadał jak to "spróbowanie" miało wyglądać. Najlepsze okazało się wyjaśnienie Alex'a, który stwierdził, że nie zdążyła zjeść śniadania i po prostu to było pierwsze co miała pod ręką.
- Nawet... Nie próbuj... Mi tego... Przypominać. - powiedziała przez śmiech. Podniosła głowę i zastygła z lekko rozchylonymi wargami. - O. Ja. Cię. Kręce.
Pomachałam jej dłonią przed oczami, ale złapała ją i pokazała mi oczami bym się odwróciła. Zdziwiona jej postępowaniem, powoli się odwróciłam i rozejrzałam.
Wysoki mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze o kolorze głębokiej czerni, właśnie szedł przez środek pomieszczenia. Blond włosy miał zaczesane do tyłu i sprawiały wrażenie nieco przydługich. Nieprzyjemne uczucie ścisku w brzuchu, kiedy szedł sprężystym krokiem przed siebie. Przełknęłam ślinę i poczułam gorąco na moich policzkach. Odwróciłam głowę i skinęłam głową Patrice, która opierała rozmarzonym wzrokiem wpatrywała się w mężczyznę. Ruszyłam szybkim krokiem w stronę swojego biurka...
- Clarisso! - krzyk mojej szefowej Venus Illons rozniósł się po pomieszczeniu. - Clarisso proszę do mojego biura. Teraz.
Zatrzymałam się i okręciłam dookoła. Zdziwiona patrzyłam jak niska rudowłosa kobieta w czarnej sukience i białej marynerce uśmiecha się do mnie zachęcająco i prowadzi mężczyznę do swojego biura. Rzuciłam spojrzenie na Patrice i z lekkim wahaniem zaczęłam iść do biura Illons. Zapukałam dwukrotnie w drzwi i weszłam do środka. Kobieta siedziała za swoim biurkiem i z uśmiechem opowiadała coś nieznanemu mi mężczyźnie, który wywołał poruszenie na naszym piętrze. Wolno podeszłam do wolnego fotela i usiadłam na nim, złączając kolana.
- Panno Jeqiun, to jest pan Jetro. Pan Jetro jest asystentem właściciela naszej firmy. - powiedziała, a w jej głosie dało się usłyszeć lekki przestrach. Mimo to nie dała tego po sobie poznać. - W całej firmie są co rok prowadzone szkolenia. W tym miesiącu przyszedł czas na nasz dział. Pojedzie pani wraz z Jill, Monic i Emily do ośrodka szkoleniowego w Londynie. Pan Jetro, część Rady oraz wiceprezes Oldbrin będą tam z wami. Szkolenie trwa dziesięć dni. Proszę się jutro stawić na lotnisku. - otworzyła szufladę, nic sobie nie robiąc z tego, że siedziałam z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Położyła przede mną prostokątny kartonik na którym było wydrukowane Baltimore AirLines. - To pani bilet. Jutro godzina dziewiąta zero zero jest wylot z Baltimore do Londynu. Opuszczę państwa na chwilę. Musisz podpisać jeszcze umowę o szkoleniu i wszystkimi karami.
Wyszła z pomieszczenia zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć. Jęknęłam i osunęłam się lekko w dół oparcia fotela. Siedzący obok mnie mężczyzna, odwrócił głowę w moim kierunku i uniósł brwi do góry.
- Czyżby bała się pani latania, panno Jequin? - zapytał lekkim głosem. Nie był to chłopięcy głos w stylu gwiazdek kina lub muzyki. To był zwykły męski głos, ale pozbawiony jakiegokolwiek zniekształcenia.
- Słucham? - zdziwiona spojrzałam na niego i dopiero teraz zobaczyłam jak naprawdę wygląda. Lekko pociągła twarz, zakończona kwadratową szczęką. Wąskie usta w kolorze bladoróżowym. Skóra pokryta lekkim zarostem. I oczy. Zielone, głębokie i tajemnicze.
Przełknęłam ślinę i rozchyliłam usta chcąc coś odpowiedzieć, ale nagle coś zaświtało mi w głowie. Dawne wspomnienie z jednego z bali charytatywnych mojej matki, która stała się wielką obrończynią zwierząt.




- Clarisso wyglądasz olśniewająco. Nie wiem dlaczego twierdzisz inaczej. - wysoka kobieta o jasnobrązowych włosach i miodowych oczach, ubrana w szafirową suknię patrzyła z podziwem na swoją osiemnastoletnią córkę. - Chodźmy moja droga. Wszyscy na nas czekają. Nie wypada się spóźnić aż tak.

Dziewczyna pokiwała głową i posłusznie ruszyła za swoją rodzicielką do sali balowej. Jej kremowa suknia, lekko rozkloszowana u dołu, szeleściła z każdym jej ruchem. To nie było miejsce dla niej. Ona wolała zostać w pokoju i wmówić gościom, że źle się poczuła. Wiedziała, że nie jest to godne zachowanie, ale ona nie potrafiła patrzeć na tą szopkę. Wszystkie te bale charytatywne były tylko przykrywką do tego by pokazać kto jest bogatszy i kto da więcej pieniędzy.
Weszły do jasnej sali balowej, ozdobionej lampionami i wstęgami w jasnych i stonowanych kolorach. Emma odetchnęła z ulgą widząc, że jej matka nie zrobiła balu w krzykliwych strojach. Każdy mężczyzna miał na sobie ciemny garnitur lub smoking, a kobiety długie suknie. Może z jednym wyjątkiem. Ollaya Ovis kroczyła dumnie środkiem parkietu w krótkiej żółtej sukience i sandałkach na wysokim obcasie. Jej brązowe włosy spięte miała w koka z którego kilka kosmyków swobodnie spoczywało na jej odsłoniętych ramionach.
- Och. Clarisso zobacz. Weanley'owie już są. Patrice również. Musisz ich poznać. Na pewno się polubicie.
- Oczywiście mamo. - odpowiedziała i ruszyła za matką, która zgrabnie lawirowała pomiędzy ludźmi każdemu odpowiadając na pozdrowienie. Kiedy się zatrzymała, Clarissa stanęła obok niej i dokładnie przyjrzała się całej trójce. Pan Weanley był szczupłym mężczyzną o szarych oczach i miedzianych włosach, pani Weanley była w przeciwieństwie do męża szatynką o niebieskich oczach. Ich córka Patrice miała długie ciemne włosy i oczy w kolorze zachmurzonego nieba. Ubrana w ciemnofioletową suknię, luźnie spływającą ku ziemi, wyglądała jak grecka bogini.
- Rachel jakże miło Cię widzieć. Dziękujemy za zaproszenie. A to zapewne Clarissa. Witam moja droga. Kathrien Weanley. To mój mąż Liam i córka Patrice.
- Miło mi państwa poznać.
- To co. Może ty i Patrice pójdziecie do drugiej sali. Poznacie się lepiej.
Brunetka skinęła głową i razem z panną Weanley odeszły kawałek od swoich rodziców. Panująca między nimi cisza i napięcie była straszna i niezręczna. Było tak dopóki Emma nie wpadła na Ollay'ę.
- Coś ty narobiła Jeqiun?! To.. To specjalnie! Zniszczyłaś mi kreację.
- Uspokój się Ovis. To nie twoje przyjęcie i możesz zostać wyproszona. Pamiętaj. - Patrice uniosła wysoko podbródek i zmierzyła ją spojrzeniem. Złapała niższą brunetkę za łokieć i pociągnęła ją z dala od młodej Hiszpanki.
- Nienawidzę jej. Wywyższa się jakby rzeczywiście była lepsza. - prychnęła. - Ej. Wyglądasz blado. - stwierdziła zatrzymując się i mierząc brunetkę wzrokiem.
- Jesteś pierwszą osobą, która tak uważa. - powiedziała lekko się uśmiechając. - Od zawsze była tą przykładną i idealną córką bogatych rodziców. Ja nigdy nie... - urwała wpadając na plecy pewnego mężczyzny.
Zrobiła krok do tyłu i nadepnęła na suknię, wyginając ciało do tyłu. Zamknęła oczy oczekując zderzenia z zimnym marmurem, którym wyłożona była podłoga. Kiedy po kilku sekundach nic nie poczuła, powoli otworzyła oczy, badając przestrzeń orzechowymi oczami. Zatrzymała je kiedy natrafiła na zielone oczy mieniące się jak kryształy. Uchyliła lekko usta i zamrugała. 





Znów spojrzałam na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę i uderzyło mnie jego podobieństwo do tamtego mężczyzny. Byli identyczni. Ale przecież tamto zdarzenie miało miejsce osiem lat temu. Chyba nikt nie wygląda tak samo cały czas. To jest biologicznie niemożliwe. 
- Czyżby była pani czymś zdziwiona panno Jeqiun? - zapytał unosząc lewą brew do góry i lustrując mnie wzrokiem. 
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale drzwi gabinetu otworzyły się z rozmachem i wkroczyła do niego wysoka, szczupła rudowłosa kobieta o brązowych oczach. Ubrana w białe spodnie i niebieską koszulę oraz dobrane do tego wysokie beżowe szpilki wyglądała jak kobieta sukcesu, ale jednocześnie nie była ubrana tak elegancko by stawić się na ważne zebranie zarządu. Rozejrzała się po biurze i zatrzymała swój wzrok na mnie. Poczułam jak dreszcz przechodzi mi po plecach pod naporem jej ciemnobrązowych tęczówek. 
- Dominic. - skinęła głową mężczyźnie opierającemu się o biurko. - Widzę, że wprowadziłeś już Clarissę w szczegóły naszego wyjazdu, prawda? - zapytała splatając ręce i patrząc na niego w sposób jaki mogłabym określić, za sprawdzający.
Jetro wyraźnie odwrócił wzrok od niej i zaczął oglądać rzeczy w gabinecie. Rzeczona rudowłosa kobieta uniosła brew opuściła głowę ze zrezygnowaną miną. Przekręciła oczami i podeszła do mnie wyciągając dłoń zakończoną białymi paznokciami.
- Diana Jane. Jestem młodszą siostrą Richarda. - Złapałam ją za rękę i ścisnęłam lekko uśmiechając się. - Skoro Dominic nie powiedział Ci nic o wyjeździe to ja to zrobię. Szkolenie jak wiesz ma trwać dziesięć dni. Jednak odejmujemy dwa dni na podróż. Ostatniego dnia szkolenia jest wolne i mamy organizowany dzień wolny na mieście. Podczas pozostałego tygodnia będziemy chodzić na zorganizowane zajęcia na których nauczymy się dodatkowej obsługi programów komputerowych, które mogą się nam przydać w Heathram. 
- Gdzie? Ale Heathram jest po drugiej stronie kraju. Przecież ja pracuję tutaj w Baltimore. 
Rudowłosa odwróciła wzrok i obrzuciła mężczyznę morderczym spojrzeniem, którego on zdawał się nie zauważać. Zaczytany w jeden z papierów z biurka Illons, skupiał całą swoją uwagę na nim, a nie na nas. Zielone oczy uważnie śledziły cały tekst tam zapisany, ale z mojej pozycji mogłam dostrzec jak za kartką próbuje ukryć uniesione kąciki ust. On wiedział, że mam być przeniesiona. Pewnie tak samo wiedziała Venus, ale oczywiście żadne nie wspomniało mi o tym ani słówkiem. Cóż za tajemniczy ludzie, stwierdziłam z ironią.
- Więc tak. Venus i Dominic Ci nie powiedzieli, ale gdy przejdziesz szkolenie to zostajesz automatycznie przeniesiona do lepszej fili. Nie zauważyłaś, że gdy było jakieś szkolenie to zwykle wracały inne osoby? - zapytała z uśmiechem. Faktycznie pojawiały się nowe osoby, ale zawsze zajmowała się nimi Venus i po tygodniu stawały się jednymi z nas. - Więc gdy przejdziecie w czwórkę szkolenie, wylądujecie w Nowym Yorku, Waszyngtonie, Misisipi i Heathram. Akurat na ciebie padło Heathram. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - zapytała wyginając palce. - W razie czego można jeszcze zapytać inne dziewczyny o możliwą zamianę. - dodała szybko patrząc na mnie ze strachem.
- Nie w porządku. Mogę się tam... przenieść. Jednak wolałabym być wcześniej powiadamiana o takich planach. - powiedziałam odgarniając brązowe włosy do tyłu. 
- Tak. Trochę... - rzuciła Jetro mordercze spojrzenie pełne pretensji - Nie wyszło z tym zawiadomieniem, ale postaramy się to w przyszłości poprawić w razie gdyby miała zajść podobna sytuacja. Obiecuję. O Venus już jesteś.
Faktycznie moja szefowa stała w drzwiach i obserwowała nas uważnie, a w jej dłoniach było kilka kartek. Podeszła do mnie i podała mi je uśmiechając się przymilnie do Diany. Wydawało mi się albo ona się jej bała. Możliwe, że panna Jane miała większe wpływy w firmie swojego brata niż zakładałam na początku. Skoro jedzie razem z nami na to szkolenie to może jest ona jakąś prezeską. Może będzie moją gdy się przeniosę do Heathram. Uśmiechnęłam się blado i odebrałam papiery.
- Czy coś jeszcze? - zapytałam, chcąc jak najszybciej się stamtąd wydostać.
- Nie skądże. Możesz już iść. Ach Clarisso! - rudowłosa zaczęła czegoś szukać w torebce. Wyciągnęła z bocznej kieszonki niewielki kartonik i długopis. Szybko coś naskrobała w pustym miejscu i podał mi. - Tutaj masz numer telefonu do mnie. Z tyłu masz zapisany adres hotelu w którym się zatrzymaliśmy. Prosiłabym byś jeszcze dziś dostarczyła nam papiery. Muszę je oddać Finowi. 
Kiwnęłam głową i złapałam za klamkę, otwierając drzwi...
- Panno Jeqiun proszę sobie zrobić wolne do końca dnia i dokładnie przeczytać umowę. - głos Illons zabrzmiał w całym biurze przez otwarte drzwi. Odwróciłam się po czym kiwnęłam głową i szybko zamknęłam drzwi. 
Głęboko oddychając ruszyłam do czekającej na mnie Patrice. Zielonooka patrzyła na mnie z podejrzliwą miną i miała skrzyżowane ręce. Pokręciłam głową i skierowałam swój wzrok na kuchnię. Zacisnęła usta i skierowała się tam, a ja podreptałam zaraz za nią. Kiedy tylko zamknęłam drzwi i sprawdziłam czy nikt nas nie podsłuchuje, Patrice od razu zasypała mnie pytaniami.
- Wywaliła Cię? Podwyżkę dostałaś? Przenosisz się? Kim jest ten facet? A ta ruda? Po co Illons była w prawniczym? Czy...
- Stop. - przerwałam jej unosząc dłoń. - Nie nie wywaliła mnie. Nie dostałam podwyżki. Wyjeżdżam na dziesięciodniowy kurs do Londynu, a potem przenoszę się do Heathram. To Dominic Jetro, asystent właściciela firmy. Ta ruda to siostra Swey'a, Diana Jane. Illons była w prawniczym po umowę o wyjazd dla mnie.
Stała z rozchylonymi ustami i patrzyła na mnie jak na ducha. Od zawsze miałam dobrą pamięć, a przy pannie Weanley się to przydawło i to bradzo. Odłożyłam umowę na drewniany stolik i złapałam ją za ramiona. Uśmiechnęłam się pokrzepiająco i zacisnęłam lekko dłonie na jej ramionach.
- Słuchaj. Pamiętasz jak zawsze po szkoleniach przyjeżdżali nowi? - przytaknęła i patrzyła zainteresowana. - A kogo brakowało? Tych którzy pojechali na szkolenie. Zawsze ktoś pojawiał się na ich miejscu przez co nie zauważaliśmy, że są nieobecni. Po każdy szkoleniu Ci którzy je zakończyli zostają przeniesieni do bardziej rozwiniętej filli. Ja jadę do Heathram, a Jill, Monic i Emily pojadą do Nowego Yorku, Waszyngtonu i Misisipi. Tylko nie wiem która gdzie. - zagryzłam wargę, wzruszając ramionami. 
- Czyli się wyprowadzisz? - zapytała, a w szmaragdowych tęczówkach błysnęły łzy.
- Ale nie teraz. Za jakiś miesiąc. Mam nadzieję, że pomożesz mi się spakować, bo nie byłam w Londynie i nie wiem jak tam jest. 
- Mówią, że zimno, a jest stosunkowo ciepło. Jasne, że Ci pomogę. - zagruchała i klasnęła w dłonie. - A teraz sio do domu i przeczytaj umowę. A ja wracam do siebie. 
Wyszła z kuchni, a ja oparłam się czołem o ścianę. Czy ja zawsze muszę się plątać w najgorsze intrygi. Zawsze, dosłownie zawsze wpakowałam się w coś czego nie chciałam. Bal dobroczynny, wyjazd do szkoły w Moskwie na dwa miesiące, nauka szermierki, nauka karate. To jest nienormalne. Działam jak magnez na kłopoty.
          Wyszłam z budynku szczelnie owinięta płaszczem. W ciągu zaledwie kilku godzin temperatura na dworze znacznie spadła, a z nieba padał deszcz. Nie chcąc iść do parkingu zamówiłam taksówkę, która już czekała. Wsiadłam do niej i podałam adres hotelu, który podała mi Diana. Kiedy tylko przeczytałam dokładnie umowę wraz z moją sąsiadką, Rachael Tanner, która była z zawodu prawniczką, podpisałam ją. Nie było w niej nic niepokojącego, jak to stwierdziła Tanner. 
Podałam kierowcy banknoty i wysiadłam z pojazdu. Wysoki oszklony hotel wyróżniał się pośród tych betonowych i zdobionych budynków dookoła. Weszłam do środka, odpinając kilka guzików płaszcza. Blondwłosa recepcjonistka, rozmawiająca w tej chwili z pewnym mężczyzną, zerknęła na mnie zaciekawiona, ale zaraz powróciła do rozmowy. Podeszłam do niej wolnym krokiem. 
- Witamy w hotelu River. Miała pani rezerwację? - druga blondynka o czekoladowych oczach stanęła na przeciw mnie i posłała mi uśmiech. Jednak nie mogłam stwierdzić czy był on wymuszony czy prawdziwy.
- Nie, nie miałam rezerwacji. Szukam Diany Jane. Miałam jej przekazać umowę. - podniosłam dłoń, w której był rzeczony kontrakt. 
- Oczywiście. Niech pani minutkę poczeka. - odeszła ode mnie i zadzwoniła. Chwilę później pokierowała mnie do windy i nakazała jechać na ostatnie piętro, gdzie miałam znaleźć pokój numer 19339. 
Kiedy znalazłam się na odpowiednim piętrze w oczy uderzyło mnie to, że były tutaj tylko dwoje drzwi. Jedne z 19339 i jedne z 19340. Podeszłam do tych pierwszych i zapukałam w nie trzykrotnie. Otworzyła mi rudowłosa, która przebrana już była w kremowo-czarną suknię. Jej włosy były zebrane w warkocza, który opadał na prawe ramię. Miała przyciśnięty do policzka telefon i wyraźnie się z kimś kłóciła. Uśmiechnęła się do mnie i nakazała mi dłonią wejść do środka. 
Chciałam jej pokazać, że przyniosłam tylko dokumenty do oddania, ale pokazała mi, że mam usiąść, a sama wyszła do innego pomieszczenia. Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam, że pokój był utrzymany w jasnych pastelowych kolorach. Ściany były pomalowane na delikatny odcień zieleni, kanapa na której siedziałam była soczyście zielona, a poduszki na niej miały wzór z czeronych, fioletowych i białych pasków. Meble były z jasnego drewna, nogi szklanego stolika były złote, a komódka nad którą znajdował się telewizor była pomalowana białą farbą z namalowanymi różami i postarzona. 
- Przepraszam, że musiałaś czekać, ale właśnie się okazało, że nie ma miejsca dla jednego z członków Rady w hotelu w Londynie i musiałam go załatwić. Więc? Podpisałaś? 
- Tak, proszę. - podałam jej papiery. - Chciałam tylko to oddać. Bilet dała mi Venus, więc to chyba wszystko. - wstałam z kanapy.
- E... Tak. Tak to wszystko. - uśmiechnęła się do mnie. - Przepraszam za ten pośpiech, ale w zeszłym miesiącu jednen z pracowników nie przyniósł umowy wogule i nie wiedzieliśmy co robić, dlatego tak nam zależy na jak najszybszym dostarczeniu ich do nas. 
- Nic nie szkodzi. Skoro to wszystko to w takim razie do zobaczenia jutro. 
- Tak. Do zobaczenia.
Wyszłam z pokoju i skierowałam się do windy. Oparłam się plecami o ścianę i zaczęłam szukać w torebce telefonu, kiedy usłyszałam jak ktoś do niej wszedł. Przekonana, że to Diana, podniosłam głowę, ale zamiast miodowych tęczówek panny Jane napotkałam zielone oczy Dominica Jetro. Przełknęłam ślnię i kiwnęłam mu głową. Odwzajemnił to i wrócił do pisania czegoś na swoim telefonie. Kiedy tylko znalazłam telefon, wpisałam adres hotelu i wysłałam do agencji. Taksówka miała na mnie czekać przed wejściem. 
Podniosłam wzrok i pierwsze co zauważyłam to to, że asystent prezesa Swey Consolidated jest znacznie bliżej mnie. Chwilę później poczułam jego perfumy. Mocny zapach spowodował, że zachwiałam się na swoich obcasach. Odetchnęłam głęboko i zerknęłam na tablicę. Jeszcze dwa piętra do parteru. Dzięki Bogu.
Wyszłam z windy niczym wystrzelony z procy kamień i nawet nie oglądałam się za siebie by sprawdzić co zrobi Jetro. Chciałam się jak najszybciej oddalić od tego mężczyzny, od tego hotelu. Wsiadłam do czarnego samochodu i podałam adres swojego mieszkania. Oparłam się o oparcie i zapatrzyłam na mijane budynki.