sobota, 21 grudnia 2013

2.

When the weather changes




Rozsiadłam się wygodnie w samolotowym hotelu. Obok mnie siedziała Emily Carson, blondynka o zielonych oczach i wąskich ustach. Nie była osobą wysoką, ale nie była też kurduplem jak Illons. Miała odpowiedni wzrost co nadrabiała szpilkami. Wygadana i mała. Ciekawe połączenie, nieprawdaż?
Zaraz za nami siedziała Jill i Monic, które co chwilę chichotały cicho. Doskonale wiedziałam co było tematem ich rozmowy. Nie tylko przez to, że słyszałam, ale co chwila rzucały długie, cielęce spojrzenia na siedzenie w środkowym rzędzie. 
Dominic Jetro siedział w białej koszuli i czarnych garniturowych spodniach, rozmawiając z kimś przez telefon w nieznanym mi języku. Ochroniarze siedzący na samym początku pierwszej klasy co chwilę mówili coś do niewielkich mikrofonów przy swoich szyjach. Zagryzłam dolną wargę starając się opanować lekko przyśpieszone bicie serca. Dlaczego ten człowiek pojawił się ponownie w moim życiu? 
Uśmiechnęłam się do łapiącej mnie za dłoń Emily i ścisnęłam ją. Doskonale wiedziałam, że dziewczyna źle znosi loty samolotem. Nie bała się ich, ale jej głowa nie wytrzymywała dobrze zmiany atmosfery. Dlatego zawsze podczas wyjazdów w góry zostawała w domu. Przynajmniej tak mi opowiedziała.
Godzinę później pochłonięta dźwiękami utworu Carry On My Wayward Son zespołu Kansas, nie zauważyłam jak pasażerowie zaczęli swobodnie chodzić po samolocie. Zaczytałam się w artykuł 
o atrakcjach w Londynie. Musiałam w końcu wiedzieć co będę robić ostatniego dnia. Przerzuciłam stronę, kiedy czyjaś dłoń wylądowała na moim ramieniu. Ściągnęłam słuchawki i zawiesiłam je sobie na szyi. 
- Panno Jeqiun proszę za mną. - postawny czarnoskóry mężczyzna skinął na mnie głową i odszedł kawałek do tyłu nie spuszczając ze mnie wzroku. 
Odłożyłam odtwarzacz i słuchawki na siedzenie i poszłam za nim. Odwróciłam głowę 
i zauważyłam jak zainteresowane dziewczyny patrzą za mną. Uśmiechnęłam się niepewnie i kiwnęłam ich głową. Monic uśmiechnęła się pokrzepiająco, a Jill zrobiła zamyślony wyraz twarzy, mówiąc coś do Emily. Co ja znów zrobiłam? 
Ochroniarz odsłonił materiałową zasłonę i wskazał na wejście do jednej z kabin. Złapałam za klamkę, ale niepokój za bardzo mi się udzielił i odwróciłam się do tyłu patrząc na mężczyznę. Kiwnął mi sztywno głową i schował się z powrotem. Nacisnęłam klamkę i wślizgnęłam się do środka. Małe pomieszczenie było oświetlane przez lampkę stojącą na stoliku. W środku były jeszcze dwa fotele i kolejne drzwi. 
- Clare już jesteś? 
Diana Jane wychodząca zza ściany uspokoiła moje nerwy. Skoro to ona mnie wezwała to nie mogłam (chyba) nic złego zrobić. Wskazała mi dłonią jeden z foteli i uśmiechnęła się zachęcająco. Usiadłam na brązowej skórze, a rudowłosa zajęła drugi fotel. Dziś była ubrana w ołówkową spódnicę i fioletową bluzkę z marszczeniem na piersiach. Jej czarne szpilki były wypastowane i przez głowę przeszła mi myśl czy nie bolą ją od nich kostki.
- Clarisso mam do ciebie drobne pytanie. - zwróciła się do mnie. - Ostatnio obiło mi się o uszy, że ponoć nasze rodziny miały kiedyś wspólne interesy.
Uniosłam brwi i zdziwiona spojrzałam na nią badawczym spojrzeniem. Nie byłam w domu od ładnego roku, a z rodzicami kontaktowałam się tylko wtedy kiedy to oni zadzwonili. Nie to, że nie miałam czasu. Ja po prostu nigdy się z nimi nie dogadywałam. Moi kuzyni to co innego. Zack i Mike byli typami podrywaczy, a Christian był człowiekiem z głową na karku. To on zarządzał w większości ich firmą, mimo tego, że był najmłodszy. Nie byli do siebie podobni w żadnym stopniu. Mike - średniej długości, blond włosy i miodowe tęczówki, dość wysoki, Zack - dłuższe, czarne włosy i lodowate niebieskie oczy, Christian - jasnobrązowe, krótkie włosy i zielononiebieskie oczy. Ciotka Prue porównywała ich do Gabriela, Rafaela 
i Michała. Nie wiem dlaczego porównywała ich do archaniołów, ale ciotka zawsze miała nie po kolei w głowie.
- Wybacz Diano, ale nie przypominam sobie niczego takiego. - pokręciłam głową i uśmiechnęłam się przepraszająco. Jane uniosła brwi do góry i pokiwała głową.
- Oczywiście. Nasze rodziny prowadziły kiedyś kancelarię prawniczą. W Heathram. Podobno była dość znana. Słyszałam, że skończyłaś studia na wydziale nauk humanistycznych i społecznych?
- Tak, zgadza się. Dwa lata temu, dokładnie. Ale dlaczego...
- Chodzi mi o to... - przerwała mi, podnosząc dłoń. - ... Byśmy przejęły tę kancelarię. 
- Że co przepraszam?
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale nic właściwego nie przychodziło mi na myśl. Przejąć firmę rodziców? Czy ona zwariowała? Ja się nie znam na prawie, a tym bardziej na zarządzaniu kancelarią prawniczą. 
Spojrzałam na Dianę i zauważyłam w jej tęczówkach determinację. Sądzę, że jeśli ja się nie zgodzę teraz, to będzie próbowała zmienić moje zdanie później.
- Przykro mi Diano, ale ja zakończyłam wydział nauk humanistyczno-społecznych, a nie prawo. Nie umiem zarządzać firmą, a nawet jeśli bym miała zakończone oba kierunki studiów, to nie sądzę bym umiała odebrać swojej rodzinie firmę. Nie umiem.
Wstałam z fotela i wyszłam z pomieszczenia. Krew szumiała mi w głowie, a stres nie opuszczał mojego ciała. Wróciłam na swoje miejsce, lekko dygocząc. Usiadłam na fotelu obitym kremowym materiałem, schowałam słuchawki do bagażu podręcznego i zapięłam pasy. Pokiwałam głową na pytanie Emily czy wszystko ze mną w porządku i zagłębiłam się w myślach.
Co to do cholery miało być?! Przejęcie firmy rodziców przeze mnie i młodszą z rodzeństwa Swey? Złapałam się za nasadę nosa i wypuściłam ciężko powietrze z ust. Muszę odpocząć. I to jak najszybciej. Zaraz po powrocie do Stanów biorę urlop. 
- Clari... Clarissa... Clarissa... Clare... - głos Emily dochodził do mnie jakby z oddali. 
Uchyliłam ostrożnie powieki i zauważyłam, że blondynka potrząsa moim ramieniem. Podniosłam prawą rękę, dając jej znak, że już nie śpię i podsunęłam się do góry. Większość ludzi w samolocie zapinało właśnie pasy. Zerknęłam na ekran zegara. Według tego co mówiono nam przed lotem to za jakieś piętnaście minut powinniśmy być w stolicy Wielkiej Brytanii. 
- Dzięki, że mnie obudziłaś. - uśmiechnęłam się do blondwłosej i zapięłam mocniej swój pas.
- Nie ma sprawy. Wiesz, że mamy wspólny pokój? Diana nam powiedziała jakąś godzinkę temu. Całe szczęście, że już lądujemy, bo padam ze zmęczenia. - powiedziała ziewając.
Szczerze to jej się nie dziwiłam. Sama spałam zaledwie półtorej godziny. Ten dzień powinien się jak najszybciej zakończyć. 
Kiedy w końcu dostaliśmy nasze bagaże, cztery czarne samochody czekały na nas przed budynkiem lotniska. Kierowcy schowali walizki i torby do bagażników i nakazali nam zająć miejsca. Wsiadłyśmy do trzeciego SUV-a i czekałyśmy, aż kierowca wejdzie do środka. Kiedy wreszcie ruszyliśmy, Monic przecierała oczy ze zmęczenia, a Emily i Jill próbowały mieć otwarte oczy, ale marnie im to wychodziło. Ja spałam chociaż te niecałe półtorej godziny, więc nie byłam aż tak bardzo zmęczona, ale 
z tego co wiem, one nie spały całą podróż i tylko czytały lub rozmawiały. 
- Panna Jeqiun i panna Carson pokój numer 12-10, panna Hill i panna Blackburn pokój numer 12-11, panna Jane pokój numer 13-00, panowie...
Nie słuchałyśmy dalej tylko zabrałam klucze i pociągnęłam Emily w stronę wind. Blondynka zasypiała już na stojąco. Zaraz za nami przydreptały Jill i Monic, które podobnie do Emily były zmęczone 
do granic możliwości. Wcisnęłyśmy guzik z naszym piętrem i czekałyśmy, aż winda zatrzyma się 
na odpowiednim piętrze. Potarłam dłonią oczy i wypuściłam powietrze z ust. Sprawa z Dianą dalej 
nie dawała mi spokoju, co więcej jeszcze bardziej mnie niepokoiła. 
Metalowe drzwi windy rozsunęły się i wysiadłyśmy na naszym piętrze, kierując się od razu 
do pokoi. Podniosłyśmy sobie tylko dłonie w geście pożegnania, bo naprawdę nie miałyśmy sił. Nasze bagaże były już wewnątrz pokoi. Widocznie mieli tutaj bardzo szybkich boi. Emily od razu rzuciła się na łóżko 
i przekręciła na plecy wlepiając wzrok w sufit. Przekręciłam oczami i położyłam największą walizkę na podłodze przed łóżkiem, rozpinając ją. 
Godzinę później wszystkie moje rzeczy były już rozłożone, a Emily spała. Zgarnęłam swoją koszulę nocną i weszłam do sporej wielkości łazienki. Odłożyłam ubranie na szafkę niedaleko wanny 
i odkręciłam kurek z ciepłą wodą. Wsypałam trochę olejku o zapachu konwalii i rozpuściłam włosy. Czarne pasma przejechały mi przez ramiona, układając się w loki. Przeczesałam je dłonią, wpatrując się w okrągłe lustro. Jasnobrązowa skóra, czekoladowe tęczówki, czarne włosy. Nic nadzwyczajnego. 
Zanurzyłam się w wannie i odetchnęłam z ulgą. Ciepła woda, tego mi dzisiaj było trzeba po długim locie. Poczułam jak włosy przyczepiają mi się do pleców. Schowałam głowę pod wodę i otworzyłam oczy. Często tak robiłam.
Sytuacja sprzed kilku godzin siedziała mi w głowie niczym przybita. Rodzina Swey specjalizowała się w przejęciach firm, które podupadały lub nie miały przyszłości. Każda z tych firm niedługo później przynosiła taki zysk, że poprzedni właściciele wytrzeszczali oczy ze zdziwienia. Marshall Swey wraz 
z małżonką Tamarą, zaopiekowali się dziećmi Georga i Elizabeth Swey po tym jak ta dwójka zginęła 
w pożarze samolotu piętnastego października tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego. Wychodziło na to, że Richard Swey miał wtedy dziewięć lat, a jego siostra rok. Boże. Tyle przeżyć w takim wieku?
Wynurzyłam głowę z wanny, łapiąc powietrze. Muszę się czegoś dowiedzieć o tej rodzinie. Skoro rodzice ich znają to może... Złapałam za krawędzie wanny i podniosłam się. Owinęłam się ręcznikiem 
i szybko wytarłam. Naciągnęłam na siebie granatową koszulę na cienkich ramiączkach i wyszłam z łazienki. Rozsiadłam się na łóżku przykrywając kołdrą i położyłam na kolanach laptopa. Wyszukiwarka szybko podała mi kilkaset tysięcy odpowiedzi na hasło „Richard Swey”. Weszłam na pierwszą stronę, która okazała się być wikipedią. 
                 - Richard Damien Swey urodzony czternastego marca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. Właściciel firmy Swey Consolidated. Syn tragicznie zmarłych Georga Swey'a i Elizabeth Tanner – Swey. Ma młodszą siostrę Dianę Swey – Jane, która jest żoną włoskiego archeologa, Pierra Jane. - zagryzłam wargę sprawdzając dalsze informacje. - Rodzina Swey przeniosła się do Ameryki w tysiąc osiemset czterdziestym roku z Rumunii... Dokładniej z Sighișoara.... Chwila. - weszłam w następny link, który pokazał mi dane na temat miasta. - Dracula...
Emily przekręciła się i uderzyła dłonią w szafkę, przez co obudziła się i podniosła do pionu. Spojrzała na mnie nieprzytomnie i miał coś powiedzieć kiedy zmarszczyła czoło i odwróciła się.
Ciszę rozdarł jej przeraźliwy krzyk. Zdezorientowana zrzuciłam laptopa i spojrzałam na nią, 
a następnie w stronę w którą patrzyła.
Na balkonie majaczyła się wielka kreatura. Przypominała człowieka, ale co to za człowiek chodziłby nocami po balkonach hotelowych?! Drzwi pokoju otworzyły się i wbiegło do środka kilkanaście osób. 
- Co tu się...
- Co to jest?! - krzyk Emily przerwał Dianie wypowiedź.
Rudowłosa spojrzała we wskazanym kierunku i cofnęła się o dwa kroki. Stworzenie spojrzało 
na nas czerwonymi oczami i zeskoczyło z balkonu. Dwójka mężczyzn, którzy wpadli razem z Jane 
do pokoju natychmiast wybiegło na balkon i wychylili się przez barierki, ale po chwili spojrzeli po sobie
i pokręcili głowami.
- Nie mam zielonego pojęcia co to było, ale ja wracam do Baltimore! - krzyknęłam rozdrażniona 
i przerażona, tuląc do siebie roztrzęsioną Carson. - Nie ważne co teraz powiesz, nie zmienisz mojej decyzji. - powiedziałam ostro. 
Zdziwiona spojrzała na mnie brązowymi oczami. Pokręciłam głową i przytuliłam się do zapłakanej Emily. 
Półgodziny później siedziałyśmy na moim łóżku. Blondynka trochę się uspokoiła i stwierdziła, 
że wraca razem ze mną porannym lotem do Stanów.
- A tak właściwie to dlaczego nie spałaś? - zapytała oplatając kubek z melisą dłońmi. - Widziałam, że robiłaś coś na... komputerze.
Wychyliła się za łóżko i podniosła do pionu z moim laptopem w dłoni. Odstawiła kubek na szafkę i otworzyła laptopa. Zdziwiona otworzyła szerzej oczy i odwróciła monitor w moją stronę. 
- Richard Swey? - Zapytała z zaskoczoną miną. - Dlaczego szukałaś informacji na temat naszego szefa?
- Szczerze to nie wiedziałam kto jest naszym szefem, ani jak wygląda. Dopiero teraz. - Wzruszyłam ramionami i upiłam trochę herbaty.
- Jesteś najbardziej nierozgarniętą osobą jaką do tej pory poznałam. Ile pracujesz już u Sweya? Dwa lata?
- Jakoś tak. - powiedziałam, zamyślając się na chwilę. Z tego co pamiętam to zatrudniono mnie 
w czerwcu, a jest teraz wrzesień, więc rok i dwa miesiące. - No. Coś koło roku i dwóch miesięcy.
- Dobra. Mniejsza o to. Zatrudniłaś się w firmie nie znając jej właściciela? - uniosła brew 
i spojrzała na mnie sceptycznie. Roześmiała się i pokręciła głową. - Zawsze idziesz na żywioł czy to tylko okazyjnie? 
- Taka już jestem. - powiedziałam wyginając palce. - Tak naprawdę to jakoś go znam. 
Emily uniosła zaciekawiona brwi i pokazała mi dłonią bym kontynuowała swoją opowieść.
Moi rodzice, a raczej mój ojciec są dość wpływowymi ludźmi. Wiesz, były senator i obecnie jeden 
z najbardziej wpływowych ludzi w Stanach. Moja matka jest jedną z działaczek. Wiesz ochrona środowiska, zagrożonych gatunków i tak dalej. - machnęłam ręką i westchnęłam. - Kiedyś wydała bal. Tam właśnie wpadłam w dosłownym znaczeniu na Sweya.
                - Wariatka. No wariatka. - pokręciła głową i roześmiała się. - Chyba musimy iść się szykować. 
Z tego wszystkiego nie zauważyłyśmy, że niedługo jest nasz samolot. 
Faktycznie. Spojrzałam na zegarek stojący na szafce nocnej i faktycznie. Była już niemal szósta. Czyli samolot jest na dwie i pół godziny.
Dobra. Ja się spakuje, a ty możesz zająć łazienkę. Chcę się jak najszybciej stąd wydostać.
Dzięki. Muszę wziąć zimny prysznic. Dalej nie jestem w stanie ogarnąć tego co się w nocy stało.
Pokiwałam głową i wyplątałam się z pościeli. Emily zgarnęła swoje ubrania i zamknęła się 
w łazience. Podeszłam do szafy i otworzyłam ją. Zabrałam ze środka walizkę i położyłam ją, otwartą na łóżku. Wyciągnęłam wszystkie bluzki, które były już poukładane w środku i zapakowałam do walizki. Podniosłam głowę, a mój wzrok padł prosto na drzwi balkonowe. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach. Powoli obeszłam łóżko i kierowałam się w stronę balkonu. Przed oczami stanęła mi scena z nocy. Czerwone oczy, zarys potężnej, wysokiej na dwa metry postaci. Otrząsnęłam się z tego transu kiedy poczułam powiew zimnego powietrza. 
Wciągnęłam głęboko powietrze, patrząc w dół. Stałam na betonowej barierce balkonu. Poczułam jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Zrobiło mi się słabo i zaczęłam się chwiać do tyłu. Głos 
w mojej głowie krzyczał przeraźliwie bym jak najszybciej stamtąd schodziła, ale zaraz został zagłuszony, przez krew szumiącą mi pod czaszką. 

To jest ona.... Nie zmienimy nagle.... Coś musiało się zmienić.... Bracia, siostry uspokójcie się.... Clarissa się znajdzie.... A co z.... Nie chcą wiedzieć.... Nie nastał odpowiedni czas....


Otworzyłam gwałtownie oczy. Natrafiłam na zielone oczy wpatrujące się we mnie z lekkim niepokojem i konsternacją. Zimny dreszcz przeszedł mi po plecach i bynajmniej nie był on przyjemny. Odetchnęłam głęboko i niemalże zakrztusiłam się powietrzem. 
                 - Wszystko z nią w porządku. - mruknął pod nosem Jetro. Rozejrzałam się i zauważyłam zaniepokojoną Emily na łóżku.
                 - Pójdę do recepcji, po boja. Niech zabiorą nasze rzeczy. Musisz się jak najszybciej stąd wydostać. - Emily zniknęła za drzwiami pokoju.
Podniosłam się na łokciach i zaraz ponownie opadłam na poduszki czując zawroty głowy. Zamknęłam oczy i starałam się unormować mój stan. Kiedy oparłam się głową o zagłówek zauważyłam, 
że mój szef nie wyszedł z pokoju. Ba! Siedział tam gdzie wcześniej i mierzył mnie zielonymi oczami, przez 
co czułam się nieswojo. 
                 - Na pewno wszystko w porządku panno Jeqiun? - uniósł brew i popatrzył na mnie sceptycznie. - Nie sądzę by czuła się pani dobrze.
                 - Czuję się na tyle dobrze by lecieć do Baltimore i znaleźć się w sporej odległości od tego miejsca.
                 - Rozumiem. - kiwnął sztywno głową i wstał. Poprawił marynarkę i spojrzał na mnie beznamiętnie. - Gdy pani wróci i dojdzie do siebie, proszę się udać do pani Illons. Ona wszystko pani wyjaśni. - i wyszedł.
A co ma mi Illons wyjaśniać? Przepraszam bardzo, ale sądziłam, że po powrocie do domu zostanę w swoim starym miejscu pracy bez żadnych zmian. Eh...
Spojrzałam przez okno na lotnisko, które tonęło pod deszczem. Dwie godziny temu rozpadało 
się jak diabli i nie zamierzało przestać. Dla Brytyjczyków było to normalne, ale dla mnie to była zupełna nowość. Lot samolotem w deszczu przerażał mnie jak nic. 

Dziesięciolatka siedziała w samolocie obok swojej matki. Kobieta czytała 
z zainteresowaniem gazetę. Rachel podniosła głowę i uśmiechnęła się do swojego męża, który 
z uśmiechem pomachał im obu. Podszedł do niego jeden z pilotów i zaczął coś tłumaczyć. 
                - Mamusiu czy tata będzie pilotował samolot? - zapytała dziewczynka.
                - Nie skarbie.
Spojrzała na męża, który znikał w kabinie pilotów.
                - Pani Jeqiun musi pani zabrać córkę i skoczyć! To jedyne wyjście!

Doskonale pamiętam ten nieszczęsny lot do Bostonu, kiedy to lecieliśmy przez burzę, która zmusiła moją matkę do skoku. Nigdy później nie wsiadłam do samolotu, który miał lecieć podczas deszczu. 
Mówią, że mogą nastąpić niewielkie opady podczas lotu, ale zaraz za Cork powinny ustąpić.
Uśmiechnęłam się niemrawo w stronę Emily i znów zapatrzyłam się w lotnisko. Miałam złe przeczucia, a kiedy ja miewam złe przeczucia to one się sprawdzają. Najgorsze jest to, że aż tak złego nie miałam nigdy. I tego boję się najbardziej.

środa, 16 października 2013

1.

Behind the closed doors


Machnęłam ręką na krążącego po poduszce Amora i przekręciłam się na drugi bok. Jęknęłam cicho czując jak na oczy padają mi promienie słońca, które wdarło się przez niezsunięte zasłony. Oczy nadal mnie niemiłosiernie bolały i piekły, przez cały wieczór spędzony na wylewaniu z siebie gorzkich łez. Podciągnęłam się do góry i oparłam plecami o zagłówek. Uchyliłam powoli powieki i syknęłam, widząc godzinę na elektronicznym budziku. Wysunęłam się spod ciepłej kołdry i postawiłam stopy na chłodnych panelach. Ruszyłam do kuchni ignorując nieprzyjemny chłód. Złapałam po drodze fioletowy szlafrok z satyny i owinęłam się nim.
Apartament w samym centrum Baltimore, który rodzice kupili mi na koniec studiów, nie miał jakiś szczególnie pięknych widoków zza okna, ale był jedynym słusznym rozwiązaniem dla mnie. Po zakończeniu studiów na Carnegie Mellon University znalazłam ogrom możliwości i propozycji pracy. Na wydziale nauk humanistycznych i społecznych, nie było wielu studentów. Ten kierunek nie był zbytnio popularny w ostatnim czasie. Ja sama na początku nie miałam w planach studiowania właśnie tego, ale po tym jak mój kuzyn Michael wyrwał się ze szponów naszej rodziny, ja sama postanowiłam wziąć swoją przyszłość w swoje dłonie i sama wybrałam kierunek studiów.
Otworzyłam okno, usadawiając się na szerokim parapecie z kubkiem herbaty malinowej w dłoniach. Znów zagłębiłam się w rozmyślaniu. Może to nie ja byłam problemem tylko Connor? Bo w końcu nic złego nie zrobiłam. Poszłam tylko z kolegą z pracy na kawę, bo zasypiałam przy biurku i musiałam się wreszcie obudzić, a Jack akurat szedł do Starbuck'a. Westchnęłam i upiłam łyk napoju, parząc sobie język. Zaklęłam pod nosem i postawiłam kubek na stoliku, a sama w czasie kiedy moja herbata miała ostygnąć, postanowiłam wziąć prysznic. Weszłam do łazienki, ściągnęłam swoje ciuchy do spania i weszłam do kabiny puszczając ciepłą wodę.
Po kilkuminutowym prysznicu wyszłam ubrana jedynie w ręcznik do sypialni i otworzyłam czarną szafę. Zdecydowałam się na szkarłatną spódnicę sięgającą mi nieco powyżej kolan z podwyższonym stanem i białą koszulę z białymi koralikami naszytymi na kołnierzyk. Włożyłam na siebie przygotowane ubrania, uprzednio ubierając bieliznę i wyciągnęłam z szafy jedną z czarnych marynarek. Usiadłam na łóżku i nasunęłam na stopy czarne koturny. Ubrana znów odwiedziłam łazienkę i zaczęłam się malować. Eye-liner, szminka, trochę różu na policzki i tusz na rzęsy. Zadowolona zacmokałam i poprawiłam proste, ciemne włosy.
- Czas się wziąć w garść Clarisso. - powiedziałam do swojego odbicia.
Wypiłam herbatę i założyłam na ramię torebkę. Zabrałam ze stołu zieloną teczkę z papierami, które miałam dziś oddać dla swojej szefowej i wyszłam z mieszkania, zamykając je na klucz. Windą zjechałam do podziemi i wyjechałam z nich czarnym mercedesem W203. Kolejny prezent, tym razem od dziadków. Włączyłam radio i ustawiłam na stację informacyjną. Zatrzymałam się na czerwonym świetle i zaczęłam stukać palcami o kierownice. Odwróciłam głowę w prawo słysząc jak ktoś podjeżdża obok mnie. Czarno-grafitowe bugatti Veyron zatrzymało się obok mojego mercedesa. Skierowałam głowę do przodu, pewnie gość miał sporo kasy, skoro stać go na taki samochód. A w Baltimore nie było wielu bogatych ludzi. Była tu słynna dziesiątka najbogatszych, ale chyba żaden z nich nawet nie kupował by tak drogiego samochodu.
Zaparkowałam samochód przed siedzibą firmy Swey Industries i wysiadłam z niego, włączając alarm. Zerknęłam na tarczę zegarka na nadgarstku i odetchnęłam z ulgą widząc godzinę siódmą trzydzieści osiem. Miałam jeszcze dwadzieścia dwie minuty na dotarcie do swojego biurka. Uśmiechnęłam się do Alice, naszej recepcjonistki i wsiadłam do windy. Zaczęłam stukać obcasem buta o podłogę i zerkałam co chwilę na elektroniczny wyświetlacz. Kiedy pojawiła się liczba pięćdziesiąt cztery, wyszłam na korytarz i przeszłam korytarzem do wielkiej przestrzeni. Poustawiane tutaj biurka, były oddzielone trzema dyktami. Każdy miał swój boks, a nieliczni przenosili się piętro wyżej, gdzie mieli swoje własne gabinety. Małe, ale własne.
Odwiesiłam swoją marynarkę na krzesło i schowałam torebkę do najniższej szuflady w biurku. Położyłam teczkę z wynikami badań nad nowym lekiem Pro-Exiss na specjalny stojak i skierowałam się do boksu Patrice. Brunetka siedziała już na swoim krześle, a właściwie kręciła się na nim dookoła. Zatrzymując się kiedy zaczęło jej się robić niedobrze lub kręciło się w głowie. Oparłam się dłońmi o jedną z dykt i wychyliłam do przodu.
- Panno Weanley co pani na Boga wyprawia! - krzyknęłam cicho, najpiskliwszym głosem jaki udało mi się osiągnąć.
Jej reakcja była taka jakiej się spodziewałam. Wywinęła orła do tyłu, robiąc przy tym niesamowity hałas i podniosła się szybko rozglądając dookoła niespokojnie. Kiedy jej wzrok natrafił na mnie, zmrużyła oczy i wycelowała we mnie wskazującym palcem zakończonym paznokciem w kolorze miętowym. Pokręciła głową i uśmiechnęła się szatańsko.
- Zemszczę się Jequin. Obiecuję Ci to. Zemszczę. Się. - powiedziała cedząc słowa. Zaraz potem roześmiała się i poprawiła długie jasne włosy. - Więc zdecydowałaś się dziś pojawić... Powiedz, że coś mu zrobiłaś i leży teraz w szpitalu! - pisnęła jak dziewczynka i zatarła dłonie ze złośliwym uśmieszkiem.
Przekręciłam oczami i uśmiechnęłam się lekko. Pokręciłam głową na jej pytającą minę. Wyraźnie posmutniała czym jeszcze bardziej mnie rozbawiła. Znałam ją już osiem lat i dalej ją poznawałam. Kiedy miałyśmy po osiemnaście lat, nasi rodzice zabrali nas na bankiet i tam się poznałyśmy. Jej ojciec, Liam Weanley ma jedną z największych firm ubezpieczeniowych w Stanach Zjednoczonych, a mama Kathrien jest malarką i to dość dobrą. Sama Pat nigdy nie lubiła malować, ale odziedziczyła talent po matce i jeśli już coś maluje to jest to niesamowicie piękne. Raz mi się przyznała, że dzięki temu umie zrobić niesamowity makijaż. W sumie to miała rację. Nigdy na jej twarzy nie było rozmazanych cieni, źle umalowanych lini eye-linera lub szminki na zębach. Kiedy przpomniałam sobie o szmince na zębach zaczęłam chichotać pod nosem, a zielonooka spojrzała na mnie z uniesionymi brwiami.
- Nie mów, że zapomniałaś o naszej kochanej pani Korren i jej różowej szmince. - powiedziałam ledwo powstrzymując się przed parsknięciem śmiechem na cały głos.
Zrobiła zaskoczony wyraz twarzy i zakryła dłonią usta. Jej oczy śmiały się, a ja mogłam usłyszeć jak cicho się śmieje. Louise Korren była naszą szefową dwa lata temu. Uwielbiała różowy kolor. Któregoś dnia przyszła do pracy i na wstępie uśmiechnęła się do nas promiennie. Na większej części jej zębów była jasnoróżowa szminka. Wszystkie nasze współpracownice, niemal jednocześnie zakryły sobie usta by nie parsknąć śmiechem. Ona jednak uznała to za komplement i radośnie powiedziała, że właśnie kupiła sobie nowy kolor szminki i musiała ją spróbować. Przez cały tamten dzień każdy z naszego piętra, rozpowiadał jak to "spróbowanie" miało wyglądać. Najlepsze okazało się wyjaśnienie Alex'a, który stwierdził, że nie zdążyła zjeść śniadania i po prostu to było pierwsze co miała pod ręką.
- Nawet... Nie próbuj... Mi tego... Przypominać. - powiedziała przez śmiech. Podniosła głowę i zastygła z lekko rozchylonymi wargami. - O. Ja. Cię. Kręce.
Pomachałam jej dłonią przed oczami, ale złapała ją i pokazała mi oczami bym się odwróciła. Zdziwiona jej postępowaniem, powoli się odwróciłam i rozejrzałam.
Wysoki mężczyzna w idealnie skrojonym garniturze o kolorze głębokiej czerni, właśnie szedł przez środek pomieszczenia. Blond włosy miał zaczesane do tyłu i sprawiały wrażenie nieco przydługich. Nieprzyjemne uczucie ścisku w brzuchu, kiedy szedł sprężystym krokiem przed siebie. Przełknęłam ślinę i poczułam gorąco na moich policzkach. Odwróciłam głowę i skinęłam głową Patrice, która opierała rozmarzonym wzrokiem wpatrywała się w mężczyznę. Ruszyłam szybkim krokiem w stronę swojego biurka...
- Clarisso! - krzyk mojej szefowej Venus Illons rozniósł się po pomieszczeniu. - Clarisso proszę do mojego biura. Teraz.
Zatrzymałam się i okręciłam dookoła. Zdziwiona patrzyłam jak niska rudowłosa kobieta w czarnej sukience i białej marynerce uśmiecha się do mnie zachęcająco i prowadzi mężczyznę do swojego biura. Rzuciłam spojrzenie na Patrice i z lekkim wahaniem zaczęłam iść do biura Illons. Zapukałam dwukrotnie w drzwi i weszłam do środka. Kobieta siedziała za swoim biurkiem i z uśmiechem opowiadała coś nieznanemu mi mężczyźnie, który wywołał poruszenie na naszym piętrze. Wolno podeszłam do wolnego fotela i usiadłam na nim, złączając kolana.
- Panno Jeqiun, to jest pan Jetro. Pan Jetro jest asystentem właściciela naszej firmy. - powiedziała, a w jej głosie dało się usłyszeć lekki przestrach. Mimo to nie dała tego po sobie poznać. - W całej firmie są co rok prowadzone szkolenia. W tym miesiącu przyszedł czas na nasz dział. Pojedzie pani wraz z Jill, Monic i Emily do ośrodka szkoleniowego w Londynie. Pan Jetro, część Rady oraz wiceprezes Oldbrin będą tam z wami. Szkolenie trwa dziesięć dni. Proszę się jutro stawić na lotnisku. - otworzyła szufladę, nic sobie nie robiąc z tego, że siedziałam z otwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Położyła przede mną prostokątny kartonik na którym było wydrukowane Baltimore AirLines. - To pani bilet. Jutro godzina dziewiąta zero zero jest wylot z Baltimore do Londynu. Opuszczę państwa na chwilę. Musisz podpisać jeszcze umowę o szkoleniu i wszystkimi karami.
Wyszła z pomieszczenia zanim zdołałam cokolwiek powiedzieć. Jęknęłam i osunęłam się lekko w dół oparcia fotela. Siedzący obok mnie mężczyzna, odwrócił głowę w moim kierunku i uniósł brwi do góry.
- Czyżby bała się pani latania, panno Jequin? - zapytał lekkim głosem. Nie był to chłopięcy głos w stylu gwiazdek kina lub muzyki. To był zwykły męski głos, ale pozbawiony jakiegokolwiek zniekształcenia.
- Słucham? - zdziwiona spojrzałam na niego i dopiero teraz zobaczyłam jak naprawdę wygląda. Lekko pociągła twarz, zakończona kwadratową szczęką. Wąskie usta w kolorze bladoróżowym. Skóra pokryta lekkim zarostem. I oczy. Zielone, głębokie i tajemnicze.
Przełknęłam ślinę i rozchyliłam usta chcąc coś odpowiedzieć, ale nagle coś zaświtało mi w głowie. Dawne wspomnienie z jednego z bali charytatywnych mojej matki, która stała się wielką obrończynią zwierząt.




- Clarisso wyglądasz olśniewająco. Nie wiem dlaczego twierdzisz inaczej. - wysoka kobieta o jasnobrązowych włosach i miodowych oczach, ubrana w szafirową suknię patrzyła z podziwem na swoją osiemnastoletnią córkę. - Chodźmy moja droga. Wszyscy na nas czekają. Nie wypada się spóźnić aż tak.

Dziewczyna pokiwała głową i posłusznie ruszyła za swoją rodzicielką do sali balowej. Jej kremowa suknia, lekko rozkloszowana u dołu, szeleściła z każdym jej ruchem. To nie było miejsce dla niej. Ona wolała zostać w pokoju i wmówić gościom, że źle się poczuła. Wiedziała, że nie jest to godne zachowanie, ale ona nie potrafiła patrzeć na tą szopkę. Wszystkie te bale charytatywne były tylko przykrywką do tego by pokazać kto jest bogatszy i kto da więcej pieniędzy.
Weszły do jasnej sali balowej, ozdobionej lampionami i wstęgami w jasnych i stonowanych kolorach. Emma odetchnęła z ulgą widząc, że jej matka nie zrobiła balu w krzykliwych strojach. Każdy mężczyzna miał na sobie ciemny garnitur lub smoking, a kobiety długie suknie. Może z jednym wyjątkiem. Ollaya Ovis kroczyła dumnie środkiem parkietu w krótkiej żółtej sukience i sandałkach na wysokim obcasie. Jej brązowe włosy spięte miała w koka z którego kilka kosmyków swobodnie spoczywało na jej odsłoniętych ramionach.
- Och. Clarisso zobacz. Weanley'owie już są. Patrice również. Musisz ich poznać. Na pewno się polubicie.
- Oczywiście mamo. - odpowiedziała i ruszyła za matką, która zgrabnie lawirowała pomiędzy ludźmi każdemu odpowiadając na pozdrowienie. Kiedy się zatrzymała, Clarissa stanęła obok niej i dokładnie przyjrzała się całej trójce. Pan Weanley był szczupłym mężczyzną o szarych oczach i miedzianych włosach, pani Weanley była w przeciwieństwie do męża szatynką o niebieskich oczach. Ich córka Patrice miała długie ciemne włosy i oczy w kolorze zachmurzonego nieba. Ubrana w ciemnofioletową suknię, luźnie spływającą ku ziemi, wyglądała jak grecka bogini.
- Rachel jakże miło Cię widzieć. Dziękujemy za zaproszenie. A to zapewne Clarissa. Witam moja droga. Kathrien Weanley. To mój mąż Liam i córka Patrice.
- Miło mi państwa poznać.
- To co. Może ty i Patrice pójdziecie do drugiej sali. Poznacie się lepiej.
Brunetka skinęła głową i razem z panną Weanley odeszły kawałek od swoich rodziców. Panująca między nimi cisza i napięcie była straszna i niezręczna. Było tak dopóki Emma nie wpadła na Ollay'ę.
- Coś ty narobiła Jeqiun?! To.. To specjalnie! Zniszczyłaś mi kreację.
- Uspokój się Ovis. To nie twoje przyjęcie i możesz zostać wyproszona. Pamiętaj. - Patrice uniosła wysoko podbródek i zmierzyła ją spojrzeniem. Złapała niższą brunetkę za łokieć i pociągnęła ją z dala od młodej Hiszpanki.
- Nienawidzę jej. Wywyższa się jakby rzeczywiście była lepsza. - prychnęła. - Ej. Wyglądasz blado. - stwierdziła zatrzymując się i mierząc brunetkę wzrokiem.
- Jesteś pierwszą osobą, która tak uważa. - powiedziała lekko się uśmiechając. - Od zawsze była tą przykładną i idealną córką bogatych rodziców. Ja nigdy nie... - urwała wpadając na plecy pewnego mężczyzny.
Zrobiła krok do tyłu i nadepnęła na suknię, wyginając ciało do tyłu. Zamknęła oczy oczekując zderzenia z zimnym marmurem, którym wyłożona była podłoga. Kiedy po kilku sekundach nic nie poczuła, powoli otworzyła oczy, badając przestrzeń orzechowymi oczami. Zatrzymała je kiedy natrafiła na zielone oczy mieniące się jak kryształy. Uchyliła lekko usta i zamrugała. 





Znów spojrzałam na siedzącego naprzeciw mnie mężczyznę i uderzyło mnie jego podobieństwo do tamtego mężczyzny. Byli identyczni. Ale przecież tamto zdarzenie miało miejsce osiem lat temu. Chyba nikt nie wygląda tak samo cały czas. To jest biologicznie niemożliwe. 
- Czyżby była pani czymś zdziwiona panno Jeqiun? - zapytał unosząc lewą brew do góry i lustrując mnie wzrokiem. 
Otworzyłam usta chcąc coś powiedzieć, ale drzwi gabinetu otworzyły się z rozmachem i wkroczyła do niego wysoka, szczupła rudowłosa kobieta o brązowych oczach. Ubrana w białe spodnie i niebieską koszulę oraz dobrane do tego wysokie beżowe szpilki wyglądała jak kobieta sukcesu, ale jednocześnie nie była ubrana tak elegancko by stawić się na ważne zebranie zarządu. Rozejrzała się po biurze i zatrzymała swój wzrok na mnie. Poczułam jak dreszcz przechodzi mi po plecach pod naporem jej ciemnobrązowych tęczówek. 
- Dominic. - skinęła głową mężczyźnie opierającemu się o biurko. - Widzę, że wprowadziłeś już Clarissę w szczegóły naszego wyjazdu, prawda? - zapytała splatając ręce i patrząc na niego w sposób jaki mogłabym określić, za sprawdzający.
Jetro wyraźnie odwrócił wzrok od niej i zaczął oglądać rzeczy w gabinecie. Rzeczona rudowłosa kobieta uniosła brew opuściła głowę ze zrezygnowaną miną. Przekręciła oczami i podeszła do mnie wyciągając dłoń zakończoną białymi paznokciami.
- Diana Jane. Jestem młodszą siostrą Richarda. - Złapałam ją za rękę i ścisnęłam lekko uśmiechając się. - Skoro Dominic nie powiedział Ci nic o wyjeździe to ja to zrobię. Szkolenie jak wiesz ma trwać dziesięć dni. Jednak odejmujemy dwa dni na podróż. Ostatniego dnia szkolenia jest wolne i mamy organizowany dzień wolny na mieście. Podczas pozostałego tygodnia będziemy chodzić na zorganizowane zajęcia na których nauczymy się dodatkowej obsługi programów komputerowych, które mogą się nam przydać w Heathram. 
- Gdzie? Ale Heathram jest po drugiej stronie kraju. Przecież ja pracuję tutaj w Baltimore. 
Rudowłosa odwróciła wzrok i obrzuciła mężczyznę morderczym spojrzeniem, którego on zdawał się nie zauważać. Zaczytany w jeden z papierów z biurka Illons, skupiał całą swoją uwagę na nim, a nie na nas. Zielone oczy uważnie śledziły cały tekst tam zapisany, ale z mojej pozycji mogłam dostrzec jak za kartką próbuje ukryć uniesione kąciki ust. On wiedział, że mam być przeniesiona. Pewnie tak samo wiedziała Venus, ale oczywiście żadne nie wspomniało mi o tym ani słówkiem. Cóż za tajemniczy ludzie, stwierdziłam z ironią.
- Więc tak. Venus i Dominic Ci nie powiedzieli, ale gdy przejdziesz szkolenie to zostajesz automatycznie przeniesiona do lepszej fili. Nie zauważyłaś, że gdy było jakieś szkolenie to zwykle wracały inne osoby? - zapytała z uśmiechem. Faktycznie pojawiały się nowe osoby, ale zawsze zajmowała się nimi Venus i po tygodniu stawały się jednymi z nas. - Więc gdy przejdziecie w czwórkę szkolenie, wylądujecie w Nowym Yorku, Waszyngtonie, Misisipi i Heathram. Akurat na ciebie padło Heathram. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu? - zapytała wyginając palce. - W razie czego można jeszcze zapytać inne dziewczyny o możliwą zamianę. - dodała szybko patrząc na mnie ze strachem.
- Nie w porządku. Mogę się tam... przenieść. Jednak wolałabym być wcześniej powiadamiana o takich planach. - powiedziałam odgarniając brązowe włosy do tyłu. 
- Tak. Trochę... - rzuciła Jetro mordercze spojrzenie pełne pretensji - Nie wyszło z tym zawiadomieniem, ale postaramy się to w przyszłości poprawić w razie gdyby miała zajść podobna sytuacja. Obiecuję. O Venus już jesteś.
Faktycznie moja szefowa stała w drzwiach i obserwowała nas uważnie, a w jej dłoniach było kilka kartek. Podeszła do mnie i podała mi je uśmiechając się przymilnie do Diany. Wydawało mi się albo ona się jej bała. Możliwe, że panna Jane miała większe wpływy w firmie swojego brata niż zakładałam na początku. Skoro jedzie razem z nami na to szkolenie to może jest ona jakąś prezeską. Może będzie moją gdy się przeniosę do Heathram. Uśmiechnęłam się blado i odebrałam papiery.
- Czy coś jeszcze? - zapytałam, chcąc jak najszybciej się stamtąd wydostać.
- Nie skądże. Możesz już iść. Ach Clarisso! - rudowłosa zaczęła czegoś szukać w torebce. Wyciągnęła z bocznej kieszonki niewielki kartonik i długopis. Szybko coś naskrobała w pustym miejscu i podał mi. - Tutaj masz numer telefonu do mnie. Z tyłu masz zapisany adres hotelu w którym się zatrzymaliśmy. Prosiłabym byś jeszcze dziś dostarczyła nam papiery. Muszę je oddać Finowi. 
Kiwnęłam głową i złapałam za klamkę, otwierając drzwi...
- Panno Jeqiun proszę sobie zrobić wolne do końca dnia i dokładnie przeczytać umowę. - głos Illons zabrzmiał w całym biurze przez otwarte drzwi. Odwróciłam się po czym kiwnęłam głową i szybko zamknęłam drzwi. 
Głęboko oddychając ruszyłam do czekającej na mnie Patrice. Zielonooka patrzyła na mnie z podejrzliwą miną i miała skrzyżowane ręce. Pokręciłam głową i skierowałam swój wzrok na kuchnię. Zacisnęła usta i skierowała się tam, a ja podreptałam zaraz za nią. Kiedy tylko zamknęłam drzwi i sprawdziłam czy nikt nas nie podsłuchuje, Patrice od razu zasypała mnie pytaniami.
- Wywaliła Cię? Podwyżkę dostałaś? Przenosisz się? Kim jest ten facet? A ta ruda? Po co Illons była w prawniczym? Czy...
- Stop. - przerwałam jej unosząc dłoń. - Nie nie wywaliła mnie. Nie dostałam podwyżki. Wyjeżdżam na dziesięciodniowy kurs do Londynu, a potem przenoszę się do Heathram. To Dominic Jetro, asystent właściciela firmy. Ta ruda to siostra Swey'a, Diana Jane. Illons była w prawniczym po umowę o wyjazd dla mnie.
Stała z rozchylonymi ustami i patrzyła na mnie jak na ducha. Od zawsze miałam dobrą pamięć, a przy pannie Weanley się to przydawło i to bradzo. Odłożyłam umowę na drewniany stolik i złapałam ją za ramiona. Uśmiechnęłam się pokrzepiająco i zacisnęłam lekko dłonie na jej ramionach.
- Słuchaj. Pamiętasz jak zawsze po szkoleniach przyjeżdżali nowi? - przytaknęła i patrzyła zainteresowana. - A kogo brakowało? Tych którzy pojechali na szkolenie. Zawsze ktoś pojawiał się na ich miejscu przez co nie zauważaliśmy, że są nieobecni. Po każdy szkoleniu Ci którzy je zakończyli zostają przeniesieni do bardziej rozwiniętej filli. Ja jadę do Heathram, a Jill, Monic i Emily pojadą do Nowego Yorku, Waszyngtonu i Misisipi. Tylko nie wiem która gdzie. - zagryzłam wargę, wzruszając ramionami. 
- Czyli się wyprowadzisz? - zapytała, a w szmaragdowych tęczówkach błysnęły łzy.
- Ale nie teraz. Za jakiś miesiąc. Mam nadzieję, że pomożesz mi się spakować, bo nie byłam w Londynie i nie wiem jak tam jest. 
- Mówią, że zimno, a jest stosunkowo ciepło. Jasne, że Ci pomogę. - zagruchała i klasnęła w dłonie. - A teraz sio do domu i przeczytaj umowę. A ja wracam do siebie. 
Wyszła z kuchni, a ja oparłam się czołem o ścianę. Czy ja zawsze muszę się plątać w najgorsze intrygi. Zawsze, dosłownie zawsze wpakowałam się w coś czego nie chciałam. Bal dobroczynny, wyjazd do szkoły w Moskwie na dwa miesiące, nauka szermierki, nauka karate. To jest nienormalne. Działam jak magnez na kłopoty.
          Wyszłam z budynku szczelnie owinięta płaszczem. W ciągu zaledwie kilku godzin temperatura na dworze znacznie spadła, a z nieba padał deszcz. Nie chcąc iść do parkingu zamówiłam taksówkę, która już czekała. Wsiadłam do niej i podałam adres hotelu, który podała mi Diana. Kiedy tylko przeczytałam dokładnie umowę wraz z moją sąsiadką, Rachael Tanner, która była z zawodu prawniczką, podpisałam ją. Nie było w niej nic niepokojącego, jak to stwierdziła Tanner. 
Podałam kierowcy banknoty i wysiadłam z pojazdu. Wysoki oszklony hotel wyróżniał się pośród tych betonowych i zdobionych budynków dookoła. Weszłam do środka, odpinając kilka guzików płaszcza. Blondwłosa recepcjonistka, rozmawiająca w tej chwili z pewnym mężczyzną, zerknęła na mnie zaciekawiona, ale zaraz powróciła do rozmowy. Podeszłam do niej wolnym krokiem. 
- Witamy w hotelu River. Miała pani rezerwację? - druga blondynka o czekoladowych oczach stanęła na przeciw mnie i posłała mi uśmiech. Jednak nie mogłam stwierdzić czy był on wymuszony czy prawdziwy.
- Nie, nie miałam rezerwacji. Szukam Diany Jane. Miałam jej przekazać umowę. - podniosłam dłoń, w której był rzeczony kontrakt. 
- Oczywiście. Niech pani minutkę poczeka. - odeszła ode mnie i zadzwoniła. Chwilę później pokierowała mnie do windy i nakazała jechać na ostatnie piętro, gdzie miałam znaleźć pokój numer 19339. 
Kiedy znalazłam się na odpowiednim piętrze w oczy uderzyło mnie to, że były tutaj tylko dwoje drzwi. Jedne z 19339 i jedne z 19340. Podeszłam do tych pierwszych i zapukałam w nie trzykrotnie. Otworzyła mi rudowłosa, która przebrana już była w kremowo-czarną suknię. Jej włosy były zebrane w warkocza, który opadał na prawe ramię. Miała przyciśnięty do policzka telefon i wyraźnie się z kimś kłóciła. Uśmiechnęła się do mnie i nakazała mi dłonią wejść do środka. 
Chciałam jej pokazać, że przyniosłam tylko dokumenty do oddania, ale pokazała mi, że mam usiąść, a sama wyszła do innego pomieszczenia. Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam, że pokój był utrzymany w jasnych pastelowych kolorach. Ściany były pomalowane na delikatny odcień zieleni, kanapa na której siedziałam była soczyście zielona, a poduszki na niej miały wzór z czeronych, fioletowych i białych pasków. Meble były z jasnego drewna, nogi szklanego stolika były złote, a komódka nad którą znajdował się telewizor była pomalowana białą farbą z namalowanymi różami i postarzona. 
- Przepraszam, że musiałaś czekać, ale właśnie się okazało, że nie ma miejsca dla jednego z członków Rady w hotelu w Londynie i musiałam go załatwić. Więc? Podpisałaś? 
- Tak, proszę. - podałam jej papiery. - Chciałam tylko to oddać. Bilet dała mi Venus, więc to chyba wszystko. - wstałam z kanapy.
- E... Tak. Tak to wszystko. - uśmiechnęła się do mnie. - Przepraszam za ten pośpiech, ale w zeszłym miesiącu jednen z pracowników nie przyniósł umowy wogule i nie wiedzieliśmy co robić, dlatego tak nam zależy na jak najszybszym dostarczeniu ich do nas. 
- Nic nie szkodzi. Skoro to wszystko to w takim razie do zobaczenia jutro. 
- Tak. Do zobaczenia.
Wyszłam z pokoju i skierowałam się do windy. Oparłam się plecami o ścianę i zaczęłam szukać w torebce telefonu, kiedy usłyszałam jak ktoś do niej wszedł. Przekonana, że to Diana, podniosłam głowę, ale zamiast miodowych tęczówek panny Jane napotkałam zielone oczy Dominica Jetro. Przełknęłam ślnię i kiwnęłam mu głową. Odwzajemnił to i wrócił do pisania czegoś na swoim telefonie. Kiedy tylko znalazłam telefon, wpisałam adres hotelu i wysłałam do agencji. Taksówka miała na mnie czekać przed wejściem. 
Podniosłam wzrok i pierwsze co zauważyłam to to, że asystent prezesa Swey Consolidated jest znacznie bliżej mnie. Chwilę później poczułam jego perfumy. Mocny zapach spowodował, że zachwiałam się na swoich obcasach. Odetchnęłam głęboko i zerknęłam na tablicę. Jeszcze dwa piętra do parteru. Dzięki Bogu.
Wyszłam z windy niczym wystrzelony z procy kamień i nawet nie oglądałam się za siebie by sprawdzić co zrobi Jetro. Chciałam się jak najszybciej oddalić od tego mężczyzny, od tego hotelu. Wsiadłam do czarnego samochodu i podałam adres swojego mieszkania. Oparłam się o oparcie i zapatrzyłam na mijane budynki.